-Tak, odbiorę. Proszę się nie martwić, odbiorę go jutro – powiedział raczej bez przekonania. Za oknem szerzyła się nudna szarówka, której widok umilał sobie, jeżeli można tak to określić, swoim gorącym kubkiem kawy. Lekko parzył mu ręce. Z okna szarego wieżowca rozciągał się widok na szare miasto. Niebo, budynki, drzewa, jaskrawe szyldy - wszystko wydawało się senne, jakby nie chciało szczególnie istnieć w ten krótki, zimowy dzień. Wiele ludzi na ulicy zapewne nie miałoby nic przeciwko, gdyby ten cały dzień kolektywnie pominięto, wymazano z kalendarzy i wszyscy mogliby spędzić go w łóżku.
Tak właśnie myślał Stefan, ale niestety dziś musiał wziąć się do roboty, przejrzeć akta zanim wybije szesnasta, wrócić do domu i spróbować się wyspać. Że też musieli wysłać go o szóstej rano do Łomży.
Radzymińska jak zawsze była zakorkowana i nie było nawet sensu trąbić. Zwykle lubił to robić. Chociaż bezcelowe, trąbienie na innych zapewniało jakąś dozę rozrywki. Ale dzisiaj nie mógł się przemóc. Jakoś mu to nie pasowało; chciał dojechać jak najszybciej do domu i mimo, że wyżycie się na klaksonie obiektywnie nie spowolniłoby go, to jednak aktywne wykonanie tej czynności wypełniłoby mu czas, którego nie miał zamiaru w jakikolwiek sposób odnotować ani w żaden sposób przeżyć. Chciał j u ż być w domu. Zastanawiające, ile osób stojących w tym korku myślało tak samo. Ile z nich z godnym podziwu uporem starało się nie zauważać mijającego czasu i przekonywać siebie, że zaraz będą w swoich domach, na które rzecz jasna ciężko zapracowali, albo na które właśnie teraz ciężko pracują. Każdy chciał wracać z tej obklejonej bilbordami masy żelbetu, papieru i kserofaxów. I czy takim dzielnym ludziom nie należy przyznać racji, i uznać, że tego czasu rzeczywiście nie było? Cofnąć godzinę w zegarkach, jak to się robi co roku.
Wynurzyła się bryła jego bloku na Targówku. Stefan zszedł na drugi bieg i zanurzył się w wijących się slalomem asfaltowych ścieżkach. Przypominały układ pozostawiony przez obcą cywilizację, nie do pojęcia przez ludzi, którzy wydeptali swoje własne drogi na ukos w kanionach między tymi porozrzucanymi według nieziemskiego planu budynkami. Stefan był jednym z nich i tym bardziej doznał głębokiego rozczarowania, gdy wychodząc w rozkraku przez drzwi samochodu zabrnął nogą w głęboką kałużę. Wydeptana ścieżka do klatki schodowej zmieniła się w szare błoto. Przeszło go zimno, obrzydzenie oraz smutek. Stało się jasne, że musiał iść drogami wytyczonymi przez kosmitów. Złapał swoje teczki z pracy i poczłapał na okrętkę przez asfaltową drogę, niezdarnie unikając kałuży. Dookoła wyły psy. Brązowe pozostałości ich obecności tu w dzień walały się po trawnikach. Stefan myślał, że dobre i to w zimie, że przynajmniej po ciemku teraz tego nie widzi. Stefan miał już cały wieczór zaplanowany, kiedy wspinał się po klatce. Najpierw weźmie sobie gorący kubek herbaty. Prawdopodobnie przywita się z żoną. Przejrzy jeszcze raz akta (sprawy na ten tydzień, które miał ogarnąć w zeszłym tygodniu) i spróbuje się wyspać. Może przy okazji obejrzy Tajemnice II wojny światowej. Jakoś trzeba się rozerwać.
Mieszkanie pięło się wykładziną, ciszą i kubkami na emaliowanych półkach. Żona była uosobieniem tej przyduszonej, wyciszonej atmosfery.
-Wróciłem. – zameldował, licząc na wzrok ze strony ślepej kuchni za korytarzem.
-Gołąbki do odgrzania. – oznajmiła, nienagannie omijając wzrokiem korytarz tak, by nie oderwać wzroku od krzyżówki w Pani Domu.
Wziął zapałkę, potarł i rozpalił palnik. Przed zasmażeniem wspomnianych gołąbków zdążył zapatrzeć w się płomień gazu. Stefan przypomniał sobie cytat, że czynnością, która najdobitniej wskazuje, że człowiek ma duszę, jest wpatrywanie się w ogień. Nie pamiętał jednak, skąd to był za cytat. Może w ogóle go nie było i sobie to wymyślił. Więc Stefan westchnął i zadowolił się swoimi odgrzewanymi gołąbkami, które zaniósł sobie do fotelu w salonie. Nastawił TVP Historia i z zadowoleniem popił herbatą, serdecznie obojętny czy ta czynność wskazywała na posiadanie jakiejkolwiek ludzkiej duszy.
Niestety rano obudził go metalowy budzik, którego żelazna konsekwencja męczyła. I nie było na nią sposobu – wstał, ubrał się, wyszorował zęby, mimowolnie spotykając się ze swoim sobowtórem w zamglonym brudem lustrze. Sobowtór nie odpowiadał.
-Oho. – pomyślał. Ten dzień nie zapowiadał się szczególnie dobrze. Wyjazd z Warszawy był stosunkowo prosty, ale podwózka (swoją drogą, czemu to on zawsze dostawał takie durnowate zadania? to musiała być jego łyżka dziegciu, za bycie najstarszym w swoim dość podrzędnym stopniu) dla mającego mu towarzyszyć urzędnika kolei była równoznaczna z nakładaniem drogi przez środek miasta - i to o tej porze. Nie podobała mu się przydzielona rola szofera. Nie dostał nawet numeru telefonu do rzeczonego człowieka, ale jasne było, że skoro jedzie podpisać papiery o likwidacji linii, to jest to osoba wysoko postawiona, i licho wie, czy na przykład nie da na siebie czekać. Jakby przeczuwał jaką zastanie pogodę, wziął ze sobą kolorowe czasopismo, którego litery były tak przyjaźnie cytrusowe, że bez wątpienia w tuszu drukarskim zawarto autentyczną witaminę C. To było remedium na szarówkę myśli. Uzbrojony w swój talizman, słodką obietnicę rutinoscorbinu, wyszedł.
Gdy już wsiadał do samochodu, otrzymał telefon; powiedzieli mu, że likwidator nieoczekiwanie pojechał sam, ironią losu, pociągiem na trasie, którą jechał zamknąć. Na samą myśl Szelińskiego, że pojedzie sam, rozjaśniło się niebo i rozeszły się, na chwilę, chmury.
Auto pędziło w miarę swoich możliwości. Pogoda była obrzydliwa w sposób bezczelnie konwencjonalny. Herbata smakująca wodą dudniła w termosie, a termos dudnił o plastikowe wgłębienie. Opony dudniły po nierównym betonie, bo oto detektyw Stefan Szeliński jechał do Łomży - miasta, które nie kojarzyło mu się z niczym poza nazwą piwa. Przynajmniej czuł się dobrze we własnym aucie. Tak długo jak wsłuchiwał się w miarowy werkot, nie mógł powstrzymać poczucia dumy i gratulował sobie świetnej decyzji, by zamienić auto służbowe na własne. Metaliczne wnętrze Volkswagena Passata było przenośną komorą na egzystencję Szelińskiego. Wewnątrz jego kwadratowych kształtów zamykała się jedyna normalna przestrzeń, gdzie można było zaznać spokoju, od żony, od nienormalnego miasta, od ludzi. Też tu, w tym przyziemnym, ale dla nienawykłego do otwartych przestrzeni Stefanowi wybitnie księżycowym krajobrazie, Passat stanowił kaftan bezpieczeństwa. Za centymetrem niemieckiej blachy był już niezrozumiały organiczny świat. Patrzył w zżęte pola żyta. Martwe kikuty wystawały z ziemi rząd za rzędem, okrutnie prosto łącząc się z horyzontem i Stefana przeszedł dreszcz obrzydzenia, które brało źródło w o wiele głębszym strachu przed tym mazowieckim światem.
Mijał też domy, wsie i stacje benzynowe. Każda krzyczała swoją sprawę na swój sposób, ale głównie za pomocą jasnych banerów. Prosta szosa cięła dalej przez puste pola. Na końcu zamajaczyło miejskie skrzyżowanie z blokiem na rogu. Przejście z szarego mglistego pola do koślawego, ale położonego w wzniosłej intencji asfaltu odczuwało się trochę, jakby się dotarło do kosmicznej bazy pośrodku tego księżyca. Za kosmiczną bazą blokowiska samochód jął kluczyć między ostańcami bida-kamieniczek, pogruchotanych murach cmentarza, połączonymi drucianymi płotami.
Bo oto była Łomża. Przeraźliwie łoskoczące tiry na rozwidleniu dróg waliły w okna omdlałych kamieniczek. Pozawijane firankami, wyglądającymi jak coś między kołdrą a obrusem, drżały miarowo. Wolkswagen doczłapał się płytek parkingu, zaszurował na placu. Miasteczko stało jak atrapa siebie, utrwalone w kamieniach.
Stefan Szeliński, detektyw z państwowej komendy z Warszawy, w Łomży w czwartek o 7 rano. Musiał sobie to jakoś uświadomić, choć wolałby spać. Było oczywiście ciemno. W miejscowym posterunku siorbano kawkę inkę doczytując się dokumentów, a on z nimi siedział, przeczekując do świtu. Stefan został detektywem w sposób zakrawający o przypadek, w szkole mundurowej wybrał specjalizację, którą prowadziła najatrakcyjniejsza nauczycielka. Stefanowi było wszystko jedno, kim zostanie, natomiast gdy już tym kimś się stał, wypełniał obowiązki z należytą obojętnością. Ktoś gryzł kanapkę z szynką i pomidorem. Na spotkaniu padały szczegółowe nazwy różnych urzędów i stanowisk powiązanych z zaistniałą sytuacją. Stefan wyłapywał podstawowe informacje zmieszane z zapachem szynki konserwowej. Zaginiony dróżnik – rozbiórka torów – odgłosy rozboju późno w nocy. Zaginął, ale wszyscy mówili, jakby nie chcieli go znaleźć. Patrzyli pokątnie z źrenicami ukiszonymi w swoich salcesonach i miękkich kanapkach, zapadli w twardych krzesełkach, wzrok który nie podobał się Stefanowi wcale. Coś już tu nie żyło.
Budka dróżnika stała parę kilometrów za miastem i kiedy tam jechał z lokalną ekipą policyjną na oględziny, już widniało. Część torów leżała tu już poskładana niedbale na kupach, po boku, a w miejscu niedawnych kolein burzyła się rozerwana ziemia.
Stała szaro i smutno, jak meteoryt rzucony w jałową ziemię. Typowy peerel – myślał Stefan – a tu, jak w pudełku czekoladek, po otwarciu ciężkich metalowych drzwi okazała się dobrze wyposażona, przez wpół-uchylone drzwi wepchnięty przez grupkę funkcjonariuszy, dziwił się na widok wszystkich telefonicznych urządzeń, tłusto-czarnych kabli na ścianach wnoszących tajemne sygnały przyszłości w socjalistycznie realny cyferblat. Coś takiego mogło by uchodzić za cud techniki, i Stefan nie był pewien czy nie podobnie wyposażone są dworce w Warszawie. Ta mikro-komora technicznego zaplecza nowoczesności, nowoczesności, która z zewnątrz, z fałszywej perspektywy codziennego użytkownika, który nie wchodzi do budek sterujących ruchem wygląda tak prosto i samoistnie, wzbudziła w Stefanie jakiś głęboko zakopany pod warstwą znużenia życiem podziw, p o d z i w dla kunsztu ludzkiego. Do Stefana nie przemawiała sztuka, ale wnętrze maszyny, ach tak. Tym większa szkoda, że szło to do zamknięcia. Może dróżnika dobiła wizja utraty pracy. Obejrzał dokładnie beżowy fotel. Wszystko po nim stało rzucone, ewidentnie siedział tu do późna w nocy, i nagle wyszedł. Stefan stuknął w maszynę na biurku. Klik, klik enter. Na komputerze zajaśniała strona xxlaseczki.pl.
-OO kurwa, to wiemy czemu dziadek tak zarywał noce.
-200% normy wyrabiał.. to może on na zawał zszedł ?
Stefan jeszcze rozejrzał się wokoło.
-Czy państwo koledzy sprawdzili coś z nagrań z kamer? Ten człowiek, widać, wyszedł stąd sam. – spytał. Policjanci wydęli wargi. -Te kamery nie działają. – Jakto? – zdziwił się Szeliński. – No to już jest wewnętrzna sprawa pe ka pe, czy one działają czy nie, tak. To ich teren, pan pyta likwidatora.
Wtedy przypomniało mu się, że likwidator miał tu być. Ponieważ nigdy go nie spotkał, w pewien sposób zniknął mu on z horyzontu pamięci (mimo, że od niego zaczęła się ta historia). Stefan miał to do siebie, że skupiał się na tym co ma przed oczyma, był człowiekiem rzeczowym, choć to może niepopularne. Teraz popularne są tarocistki, masaże i żigolo – wiadomo – ale ktoś też musi wykonywać poważną pracę i tą osobą był Stefan.
-To pan o to nie pytał? – dziwił się detektyw – Państwo przyjechaliście tu dopiero dziś rano przecież – obruszył się komendant. – No dobrze, to teraz je sprawdźmy – odparł Stefan i pochylił się do komputera.
-Co pan tu wciska, niee! – komendant wpadł na niego, jak usiłował dojść do aparatu. – Czy pan oszalał, zejdź pan ze mnie! – wyzionął zgnieciony. Stefana szczerze rozebrała ta groteskowa reakcja. – Pan chyba nie rozumie, że to jest własność Kolei i nam nie wolno tego ruszać. – odpowiedział z całą szczerością komendant.
Stefan nie miał na to siły. Zaczęło się w nim gotować się w nim jak w garze z kapustą.
-No nie, panowie, po to jest monitoring, żeby z niego przy śledztwie korzystać, czemu nie zwróciliście się jeszcze do PKP o udostępnienie nagrań… ! – tu. – wziął go za ramię – pan pozwoli, zatelefonuję. – Stefan już trzymał słuchawkę i tym samym podtrzymywał filar rzeczywistości, którego tu brakowało. Nie miał numeru do nieuchytwnego likwidatora, zadzwonił na infolinię z drzwi. Po drugiej stronie odezwała się halo? zaspana sekretarka, która nie wiedziała, czemu jej zawraca głowę. Ktoś zachichotał, Stefan westchnął. Spytana o nagrania z kamer, stwierdziła z głośnym to znaczyyy że one nie działają, a jeżeli działają to to już sprawa przełożonych. N i k t tu nie przyznawał się do odpowiedzialności, pomyślał Stefan. Zanim zdążył o coś jeszcze zapytać, rozłączyła się.
W powietrzu była cierpko przaśna śmieszność podobna w smaku do śliwki nałęczowskiej i z tego powodu Stefan pojął, że atmosfera przypominała teraz tę z kabaretów. Stefan lubił je oglądać, ale niekoniecznie życzył sobie być częścią ich scen. Zawsze bał się programów z większą ilością rozrywki, a ich krytycznym punktem byli prowadzący – święci, głośni, wygadani. Ich moc nawet przez ekran stanowiła krytyczne zagrożenie dla szarego ufotelowanego Stefana, a na żywo ta siła musiała być jeszcze większa – gdyby Stefan był na tej scenie, było pewne że prowadzący opętałby jego całe rozum i wolę.
Z takim właśnie uśmiechem prowadzącego, szczerym, władczym, wszedł komendant spowrotem i oznajmił, że właśnie zadzwonił do likwidatora. Kamery były, jak sam mówił, nieczynne.
No tak, Stefan mógł przecież spytać, czy ktoś nie ma tego numeru, ale czy nie wydaje się oczywiste, że skoro czekali na nich - jego i likwidatora - osobiście i nie kontaktowali się z nim wcześniej, to tego numeru nie mieli? A ci mieli numer cały czas. I nie dzwonili. Do oczu Stefana dochodziła zagadka, która mogła też być chamstwem. Każda myśl przelatywała nad prawdopodobieństwem tego, że się z niego naigrywają, robią mu na złość, bo przysłali go tu z Warszawy, z tego bądź co bądź lepszego świata – Stefan nie był elitarystą, bardzo cenił prostych ludzi, ale ! – to właśnie jest w ludziach kurewsko nieznośne – tych ludzi wypełniała złośliwość i szydera z całego świata – mogą, ale nie chcą, mają, ale nie zrobią, i każdego, kto się będzie starać, kto jest choć trochę od nich lepszy, skazują na moralną poniewierkę, taki człowiek staje się przegrywem, lalusiem co pilnuje zasad. Och tak, Stefan żył z takimi ludźmi całe życie i ponieważ jest człowiekiem poważnym, to wie, że taki jest naturalny układ rzeczy. Dlatego zawsze zachowywał równowagę między zdrowym egoizmem a obowiązkowością wobec innych, przeszedł uczciwą karierę i swoją drogą, teraz zasługuje na podwyżkę i awans (do diabła z tym Markiem z drugiego piętra, on potrzebuje tej posady). Nie żąda niemożliwego, nie grzeją go słowa trybunów ludowych szeroko unoszących się o niesprawiedliwości, moralne dykteryjki księży i guru. Prawda jest taka, że wszystko zdobywa się uczciwą pracą. I to mimo tej hałastry. Takie jest życie, i to też jest fair. Trzeba się umieć w nim odnaleźć, nie zatracić siebie, no i pchać do przodu. I dzisiaj był nawet w nastroju na ponadprogramowy wysiłek, uprzejmość a tu…
Któryś z młodocianych, przypominających jajo policjantów znowu zachichotał. Stefan spojrzał na niego i gdy zobaczył, że ma niezawiązane sznurówki, wkurwił się ostatecznie i wyszedł.
Powietrze było nieco świeższe i tu mógł odkryć pokrywkę i wywietrzyć gniewny bigos. Na zewnątrz tej nędznej budki w zimowym słabym słońcu widniał ośnieżony lasek. Buty ślizgały mu się po kałużach, gniewał się coraz bardziej na to bezsensowne zachowanie policjantów i od tego gniewu się przewrócił – teraz śmiały mu się w oczy i żółtodzioby z komendy i oblodzona ziemia. Gdyby Stefan nie był tak znieczulony na rzeczywistość, czułby się jak robaczek. Może nawet jakaś niestępiona część Stefana to uczuła. Tego typu uczucia podobno nie są ważne, ale w swojej nieprzydatności zawierają drobne szczegóły, czasami niespodziewanie przydatne, jak wzrok robaka wtedy. Świat z punktu widzenia robaka otwiera wcześniej nieznane perspektywy. One widzą coś, czego nie widzą ludzie, bo patrzą ciągle poziomo, wzdłuż ziemi po której pełzą. Leżąc tak zobaczył, że ziemia jest lekko zakrzywiona pod dziwnym kątem - pod dziwnym kątem załamywało się też światło. Z zaspy tak widzianej wyłonił się nowy obiekt.
Tam w cieniu leżał bezkształtny ciężar. Stefan podszedł, strzepał śnieg i to było ciało.
Miłosz Hajduk, lat 59, znaleziony z urazem głowy. Domniemane samobójstwo. Zawieziono czym prędzej do kostnicy. – młodszy policjant dukał tragiczny stenogram. Jak Stefan na to patrzył, to niedobrze mu się robiło. Był coraz bardziej wściekły na tak komicznie, karykaturalnie niekompetentne służby. Jechali dalej przez miasto, policyjni pomagierzy wyjęli opakowane ciało i wwieźli za szpital, pojechali dalej. Ich głupie uśmiechy obróciły się w oddalone słupy. W ich skrzywieniu była geometria najtępszej szczerości, co nie pozostawiało wątpliwości, że to wszystko dzieje się realnie przez przypadek, bez cienia złej woli i to było nie do zniesienia. Sprawa naprawdę nie była wrażliwa. Szeliński nie był, generalnie rzecz biorąc, skłonny do komplikowania sytuacji, w których się znajdował i był powszechnie szanowany za swoją wyrozumiałość. Do tego był człowiekiem sumiennym i szanującym swój zawód, także korzystając z chwili osobności z komendantem głównym, zdecydował się go jak to tylko możliwe niezobowiązująco przycisnąć. Jechali dalej już sami. Odchrząknął i spytał go:
- Drogi panie, jeżeli ta sprawa ma zostać przeprowadzona, muszę mieć więcej informacji. Rozumiem, że PKP utrudnia sprawę. Pewnie nie chcą żadnych utrudnień przy demontażu, zatrudnionych i takie. Ale to jest śledztwo, musicie coś o nim wiedzieć. Czy ten człowiek był już w kartotekach?
Komendant skrzywił się znowu, jakby ślizgnęła się mu skórka z pomidora na żołądku. – Ten dziad to zawsze był szmul. Nie, nic, jak pan już chcesz wiedzieć to najpewniej strzelił się przez swoje długi.
-Wiecie gdzie był zadłużony?
Mięsiste nozdrza komendanta ruszały się bardzo, jak u krowy. - Tu nie trudno jest się zadłużyć. Ostatnio każdy dorobił się jakiś zaległości. Niedługo całemu miastu stanie komornik nad głową.
Biedne miasteczko majaczyło kolorowymi fasadami za oknem, jak tania zabawka czy jakieś rozsypane bibułki.
-Samobójstwo jest tu pewne, wyniki autopsji to będzie formalność. - Stefan dumał, jak sporządzić szybko dokumentację - Ale trzeba by jeszcze zbadać okoliczności wydarzenia, uspokoić ludzi. Zwłaszcza, że świadectwa o jakimś rabanie wieczorem nie pokrywają się z naszą wersją. - Komendant spojrzał jak oparzony.
-Ludzie gadają różne rzeczy.
To Szelińskiego nieco zdziwiło. - Przecież sam pan zbierał te zeznania. - zauważył. - Nigdy nie prosiłem się, żeby je składać do centrali. - odparował komendant. - To co pan, nie mógł przeprowadzić wstępnego śledztwa? Chyba tym bardziej, skoro tu już jestem, trzeba się za to wziąć. Może to jakaś forma dyscyplinarki. - Szeliński widział, że nieco rozjuszył komendanta więc układał w myślach pojednawczą formułkę na wzór “ale my sami swoi, się dogadamy”. Komendant narazie jednak milczał. Aż zadrżał mu nos i odpalił:
- Szczerze mówiąc, nie wiem czego pan chce. Najlepiej by było, gdybyś wrócił pan do stolicy i umorzył sprawę.
Powiedział to technicznie niezobowiązująco, ale jakby się na coś wysilał. Lub jakby usilnie starał się czegoś nie powiedzieć. Stefanowi zrobiło się niedobrze. I wtedy coś potoczyło się szybko. Następne słowa wypowiedział, jakby prosząc świat o oddech, zaskakująco automatycznie.
- Przejmę tą sprawę do głównej wojewódzkiej komendy. Jesteście państwo zwolnieni z dalszych czynności.
Komendant milczał, przejeżdżali dalej przez nierealny krajobraz. Stefan czuł się jak kebab za oknem. Stefan spodziewał się szybciej jakiejkolwiek reakcji, słowa cisnęły mu się na usta - bardzo różne - i już miałby się popluć, ale wtedy komendant uśmiechnął się i powiedział:
- Dobrze, że pana akurat tu przysłali. Mam nadzieję, że pan rozumie, jak bardzo pan nas tu wyręcza.
Stefan nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. Komendant widocznie żadnej odpowiedzi nie oczekiwał, bo podgłośnił radio i zmieszanie Stefana zmieszało się z nim. Hej dziewczynooo, spójrz na misiaaaa… (państwa fukncjonariusze są niekompetetni. to może się skończyć dyscyplinarką - słowa uwiędły w gardle.) On przypomni, przypomnii chłopca Ci. Nieszczęśliweeego bia-łe-go-mi-siaa – zawodził Kucharski, Który w oczach.. ma tylko.. szare łzy - puentował. Z tym przesłaniem zostawił go na rynku.
Po lekkim otrzęsieniu Stefanowi wydało się, że zabalansował na krawędzi czegoś niepoprawnego w majestacie własnego stanowiska. Ta myśl przybrudziła mu sumienie jak smugi na kamieniczce. Zapatrzył się znów w szare niebo i postanowił jak najszybciej tą myśl zapomnieć. Gawrony krzyczały na trawnikach porośniętych starą, przejrzałą, ciemną już trawą, która wciąż trwała mimo zimy, nawet mimo tego, że dookoła miasta spadł śnieg. Ona trwała butna, zbutwiała, nieumarle żywa. I ona, gdyby mogła, też by obśmiała detektywa.
Ale przecież nie! Zwolnił policjanta z tego zadania, bo mu przeszkadzał, bo był tak niekompetentny. Wmawiał sobie to, chociaż był przerażony swoim przejęciem inicjatywy. Nie mógł dojść do tego, czemu tak ochoczo przyjął niemoralną propozycję komendanta. Odkąd pamięta, jeszcze z czasów szkoły, bał się wykonywać ruchy. Czas i przestrzeń nieodwracalnie rozdzielały się na czas przed i czas po, przez jeden ruch ręki, przez jedno słowo. W pracy śledczego zawsze wykazywał się wielką obojętnością na stan rzeczy i to chroniło go przed tokiem czasu. To nie on ustalał, kiedy coś się zaczynało, ani kończyło; jedynie przychodził spisać raport z pokazanej mu historii. Świat dział się obok, ale teraz to zepsuł, jakby na chwilę zapomniał o tej żelaznej regule. Nie może powiedzieć przełożonym, że przeniósł sprawę wyżej, bo nie ma takiej procedury. Jeżeli nie rozwiąże tej sprawy sam, wszystko wróci do punktu wyjścia, do jego nieostrożnych słów. I wtedy, jak domek z kart, zawali się jego bezpieczny kącik w świecie, jego kwadratowe wnętrze passata z tą jedną i tą samą płytą, z od lat tymi samymi kanałami w telewizorze, z tą samą odgrzewaną kolacją. Stefan siedział na ławce, zmięty w sobie.
Zapaliły się latarnie. Zapaliły się też szyldy i jak grom z jasnego nieba spadła na chodnik poświata w kształcie:
UBEZPIECZENIE
Spojrzał się do tyłu na ten neon i nabrał ochoty wyjść z odmienionego wieczorną szarówką placu, choćby i do środka podrzędnej agencji ubezpieczeń. Szyld można by nawet uznać za elegancki. Kamieniczka udawała starą, choć w tym miasteczku nie było prawdziwie starych budynków. Te które były stare, były brzydko stare, a ta nowa miała być ładna stara; ta amalgacja przebrań uwydatniała jej prosty wyraz architektoniczny - na prostej fasadzie wstawiono miarowe, jak w blokach okna, a płaski dach zwieńczono szklaną piramidką.
Dotknął plastikowych drzwi i przesunął się w inny wymiar. W przedsionku na podłodze świeciły się białe kafelki a w rogu płożyła się monstera. Tutaj nie działała ani ohyda mroku, jaki w kilka minut zapadł na zewnątrz, ani ohyda mokrej zimy. Roślina stała, jak do zdjęcia, zielona i sucha. Na drzwiach po prawo widniała tabliczka - Biuro Agenta - J. Nowicki.
- Zapraszam !
Szeliński tak postawiony mógł jedynie wejść. Po lewo od drzwi stało ciężkie niemodne biurko, takie, jakie stałoby by w pokoju urządzonym po “dyrektorsku”, natomiast pokój był w stylu nowoczesnym. Było tu jakby pusto i biurko przyciągało całą uwagę. Swoim majestatem przyćmiewało nawet agenta, który częściowo wyglądał, jakby go tu nie było. Patrzył przyjaznym wzrokiem dżentelmena z reklamy. Na sobie miał sztywny garnitur.
- W czym mogę pomóc? - zapytał uprzejmie. Jego zęby błyszczały złowieszczo. Szeliński zastanowił się chwilę i podjął temat.
- Jestem detektywem śledczym. Badamy okoliczności śmierci Miłosza Hajduka. - Agent ani drgnął. - Był on pana klientem?
- Nie mogę podać panu takich informacji. Obowiązuje mnie tajemnica handlowa.
- Chyba nie obowiązuje, skoro nie żyje. Chce pan, to mogę dać zdjęcie.
Oczy mężczyzny powędrowały do góry tworząc zgrabny łuk.
- Naprawdę chciałbym pomóc, ale takie są przepisy. Zresztą, skąd podejrzenie na nas?
Szeliński musiał chwilę pomyśleć. - Domniemamy, że targnął się na swoje życie przez długi. - Myślał, co jeszcze dodać, choć był przekonany, że jeżeli Hajduk miał się gdzieś zadłużyć to tu - w tym pałacu nowoczesności sankcjonowanej kredytem. Nie śmiał jednak tego wypowiedzieć na głos. Agent zniżył wzrok.
-Ach tak. To rzeczywiście problem wśród mieszkańców. W naszym kraju niestety wciąż nie wszyscy rozumieją podstawy operacji bankowych. Ludzie dają się zmanipulować.
-A czy w mieście jest jakaś placówka, która stosuje takie nieuczciwe praktyki?
-Nie mogę oskarżać bezpodstawnie naszej konkurencji. - powiedział poruszając się nieznacznie do tyłu. - Nie znałem osobiście pana Miłosza, ale rozumiem sytuację w jakiej się pan znajduje. - Stefana lekko wgniotło w fotel to stwierdzenie. W oczach zawirowała mu uśmiechnięta na plakacie pożyczki zero procent. Przeniósł rozkojarzony wzrok na statyczną twarz agenta. Była doskonała. Był to, można powiedzieć, anioł ludzkich potrzeb. Złota figurka Iustitii na stole.
Nagle agent zaczął temat lokaty kapitałowej. Stefan ku swojemu zdziwieniu ten temat podjął, zanim zeszło z niego zdziwienie zdążył się już zaangażować. Stefan całe dorosłe życie mieszkał w Warszawie, choć wcześniej jego rodzina żyła po wojnie gdzieś w siedleckiem. Wnieśli się z żoną do bloku po 10 latach czekania. Stefan pamiętał, jak wtedy był dumny - to było zanim przyszły pralki, lodówki i komputery, niemniej jak na tamten moment osiągnął szczyt swoich marzeń, pozostało tylko zdobyć samochód. Jego pensja rosła i życie rosło w dostatek - mniej więcej tak sobie zaplanował życie. Jednak chwilę potem przyszło nowe i dotychczasowa meta ukazała się w całej swojej żałosności. Od tego momentu nic nie zaprzątało mu głowy bardziej niż to, żeby się w y p r o w a d z i ć, dostać nowego powietrza i móc zapierdalać z kosiarką po ogrodzie jak z magazynu DOM. Stefan nigdy nie miał opinii go-getter’a, chociaż wszyscy podzielali jego pogląd aspiracji do niego. Wszyscy poważniejsi koledzy wyszli w ostatnim czasie na swoje, byli młodzi (Stefan zawsze trzymał w pracy z młodszymi) i sami budowali sobie domy. To nowe życie było realnym horyzontem. Tylko zawsze Stefana odwracały od realizacji jakieś codzienne przyziemności.
Tu wreszcie miał z kim porozmawiać. O konkretach, a nie. Jak z żoną, która nie słucha (i się nie zna.) Był pod wrażeniem tak rzeczowej rozmowy o finansach. Nowicki wrócił z zaplecza z kartką i długopisami.
-Wie pan, to niezobowiązujące. W każdej chwili można zrezygnować, gdyby coś się działo. - uśmiechnął się porozumiewawczo. - O, tutaj. - Szeliński wziął długopis do ręki by podpisać. Ale zamaszysty ruch ręki nie zostawił oleistego śladu podpisu. Ze sztyftu rozlał się rzadki czerwony atrament. Rozległ się żelazisty zapach.
-Och przepraszam, to nie ten. - podał mu szybko inny. - Ten powinien działać. - Agent spojrzał jak człowiek poważny w interesach i Stefan, odrzucając wahanie, też podpisał się z takim spojrzeniem. - Dziękuję. Gratuluję tej decyzji. - odpowiedział mężczyzna profesjonalnie wsadzając kartkę do teczki. - Kopię otrzyma pan faksem. - Szeliński wytłumaczył wymijająco, że nie posiada takiego odbiornika. - Oczywiście. Już drukuję. - Skierował się spowrotem na zaplecze. Gdy agent odwrócił się tyłem, na jego szerokich spodniach uwydatnił się szczególny detal. Ludzie noszą szerokie spodnie z różnych powodów, czasami Bóg kogoś hojnie obdarzył, a ktoś jest skromny, tyle że to nie to. Szeliński przetarł oczy. Coś zwisało między nogami agenta ubezpieczeń, ale od tyłu. Jak ogon. Nie zdążył przyjrzeć się bliżej, bo agent obrócił się w jego stronę, ledwo nakrywając go ze wzorkiem skierowanym w jego dolną część ciała. Podał mu kartkę w firmowej teczce z tym samym nienagannym uśmiechem.
Wrócił do hotelu pracowniczego jak najszybciej to możliwe. Było już niespodziewanie późno i był strasznie głodny. Na stołówce doprosił się ostatniej porcji przed zamknięciem. Jadł to na plastikowej ceracie w ciemnym świetle lamp na suficie. Z jednym przeżuciem wróciły mu myśli i przypomniało się, jak sprawa stoi. Jutro po południu miał wracać w gotowym raportem z przeprowadzonego śledztwa, a narazie nie miał nic. Nie miał nawet szkicu wymówki.
Położył się zwalony jak wół pociągowy. Rozpiął tylko lekko koszulę, zanim stracił kontakt z rzeczywistością. Całe jego życie wleciało mu przed oczy w postaci stołówkowych obiadów. Jego pierwsza miłość jako ziemniaki. Puszyste, tłuste puree ulepiło jak żywo piękną kaśkę na mazurach. Samochód passat kołatał kwadratowymi kołami z krojonej w kostkę marchweki. Reket-re-reket. Tukot-tukotał sobie po mundurze z kotletów, zawsze nienadającym się do prania. Takimi samymi kotletami byli koledzy z pracy, przychodzili, jedno mięcho po drugim, ubrani w panierkę umundurowania. A wokół tego wszystkiego był on i on to wszystko pożerał, myślą, mową, uczynkiem, a najbardziej ze wszystkiego dotykiem, ale był to dotyk tak wewnętrzny, jak tylko dotyk być może. Pochłaniał siebie wraz ze swoim życiem, które było ograniczone tym, co dotknął, z czym się zmierzył. Zapadał się w gorączkowym śnie na miazmatycznie ufarbowanej narzucie.
Nagle doszedł go głuchy zgrzyt i klekotanie w oddali. Przebudził się rozgrzany, przypominający odgrzewaną kiełbasę opanierowaną węglem i lepkim wzrokiem muchy jął szukać jakiegokolwiek punktu odniesienia. Wślepiał się w sufit i ściany, aż oddzielił zasłonięte roletami okno. Wyjrzał za nie, ale nic nie widział. Metalowe kołatanie brzmiało dalej - ale czy ruszył się w prawo, czy w lewo, nie czuł jakby się przybliżał, czy też oddalał, słowem, nie mógł ustalić źródła dźwięku. Jednocześnie dźwięk narastał i malał niezależnie od niego. Stefan spojrzał na kartonowe ściany i doszedł do wniosku, że dźwięk tu rozchodzi się bardzo nierównomiernie. Niemniej trochę się bał. Może ktoś się włamał? Tylne wejście prowadziło od kuchni, więc, rozjątrzony pasmem porażek i zaniechań dnia, wziął się za siebie i poszedł na dół, sprawdzić, co się dzieje. Szedł korytarzem bez światła. Hotelik był mały i nie wiadomo nawet czy był jakiś cieć. Może był tu sam jeden na noc i tylko jego obudził raban na dole? Momentalnie metalowy zgrzyt zmógł się. Przeszły go uderzenia czerwieni przed oczami aż złapał się za głowę. Korytarz chwiał się i pulsował na czerwono a upiorny zgrzyt korodował głowę - wypełniał go całego.
Wparował do pokoju. Dźwięki nie dochodziły ani z zewnątrz, ani od wewnątrz budynku, one pojawiały się w nim, jak obraz filmu oglądanego w telewizji, jakby bezpośrednio transmitowane, a wołały i to z jakim bólem - przyjjdźże, przyjjdź! Zwalił się na ścianę, a one wołały go i jęczały dalej i dalej. Skądś jednak dochodził ten głos… -Dokąd ! ! - stękał, - Dokąd ja mam przyjść! - Na stację ! - szeptały głosy - Na stację, na stację ! - Głosy wirowały w bezdenny bełkot i Stefan podbiegł ku odsłoniętemu u progów nocy oknu. Stefan myślał sobie, że to jakaś kara boska się na niego stoczyła, i modlił się z tą samą zażartą tchórzliwością, z jaką szedł całe życie, że nie będzie już się masturbować do kolorowych magazynów na przerwie w pracy, że odda pożyczone pieniądze od tego kolegi z szkoły policyjnej, że naprawi żonie lustro, i wszystko inne też zrobi, i wtedy w oknie zobaczył swoje własne odbicie, i może majaczył, ale zamiast własnej twarzy w parakosmosie niewidocznego za latarnią uliczną krajobrazu odbijał się poranny trup.
-Na stację, na stację ! - śmiały się ściany.
Złapał się za głowę i wparował w łóżko, łapczywie jak zwierzę porwał schizofreniczną narzutę w koła i spirale, potem rozkopał kołdrę, uporczywie usiłując dobrać się do swojej teczki, jakby od tego zależało całe jego istnienie, w tych literach, w tych znakach była jedyna jeszcze nie zachwiana prawda. Rozpiął torbę, z teczki wypadła seria dokumentów. Na niektórych połyskiwały zdjęcia z martwymi kropkami w miniaturze zamiast oczu. Przypominały profile w grze komputerowej. Ślina pociekła po ustach, zaczął grzebać w torbie głęboko, wydrapując wszystkie kąty, ręka, czyjakolwiek by nie była, drążyła tunel i tylko w tym tunelu mogła zgubić się jej tożsamość, w tej agresji, gwałcie. Dorwać się do dowodu osobistego - bo nawet jeżeli nigdy nie był człowiekiem naprawdę, to zaistniał na papierze.
Zamiast tego w rękach rozszerzył mu się papier od agenta ubezpieczeń.
Rzucił go w kąt, rozpruty znowu kolejnym uderzeniem dźwięku - Na stację, na stację - świszczało, a on wirował tylko, licząc, że ruch go jakoś wybawi. - Zawrzyjcie się, psssia-krew! - skomlał - Precz ! ! Precz ! - Nie ty, to kolejny - klekotały rurki, metalicznie, jakby wszystkie okablowanie w ścianie przekazywało głos naraz. Odwrócił się do okna, skłonny powtarzać próby napowietrzania do skutku, choćby w nieskończoność. Nie było już jednak okna. Ponieważ nie mógł wiedzieć, czy jest sam on, nie dało się zdefiniować proweniencji tego obrazu i czy zatem był cudzy. Metal sunął zamaszyście.
Nie śmiał spojrzeć w czerwoną otchłań okna. Był sparaliżowany. Jego życie, albo gorzej, jego wygoda były w egzystencjalnym zagrożeniu. Jeżeli spojrzałby w to okno, nieodwracalnie zmieniłby się bieg rzeczy. Nie byłoby powrotu do czasu sprzed od czasu po, stracony zostałby wszelki wysiłek podjęty wcześniej, o domek z ogródkiem, o nowy samochód. O szacunek tego młodego Marka z pracy. Gdyby spojrzał w to okno, rozkruszyłby się jego umysł, jego śniadaniowo-obiadowy nocno dzienny świat, świat, w którym nie ma gwiazd bo w Warszawie jest na to za jasno. Świat ten może nie był piękny, może nie był szczytem oczekiwań, jakie mężczyzna w jego wieku powinien sobie stawać, ale stanowił ramę, w której mógł się uchronić przed nienawistnym żywiołem. Nie było mu w nim wygodnie, ale była to jego baza, z której mógł zawsze wyjść po tym, jak uknuje nowy plan podboju.
Cienie na ścianie wykrzywiły się krzyżakami, jadowite. Stefan wrzasnął. Rozległ się huk. Śnieg wtargnął do pokoju przez nagle rozerwane okna. Szkło pokruszyło się po całym pokoju, każdy jego odłamek odbijał teraz część tych ciemnych cieni, tak, że przybliżyły się one do niego zewsząd, lecz teraz w odbijał je chłodzie, w tym zimowym omenie czyśćca. Próbował się od nich odgonić, ale leżały wszędzie pod jego nogami! Każde jedno z kawałkiem jego spanikowanego oblicza, okrutnie malutkie, zadawały mu malutkie obrażenia. Wiatr hulał po hotelowym pokoju, waliły się tanie szafki. Lampkę nocną z kloszem w kwiaty odpięło od prądu, tak że potoczyła się w róg pokoju. Ręce miał pocięte odłamkami szyby. Zaczął odkopywać się od nich nogami i walnął głową w róg. Stefan skulił się w nim i cicho się rozpłakał, prosząc, żeby to wszystko się skończyło.
To był sen. Siedział na ławce przed sklepem monopolowym. Daszek budy wisiał nad nim a obok niego okazała się postać. Spod jego tłustych włosów wychodził nos. Zaciągnął potężny łyk z butelki piwa.
-Miłosz jestem. D’wy wieczór. - Podał mu rękę. Stefan też się przedstawił.
- Ja pana nie znam. Miło poznać. Miłosz jestem. D’y wieczór.
- Tak, wiem, mówił już pan. - odpowiedział Stefan. Czuł się zażenowany, że musi rozmawiać z takim żulem. Miłosz już dalej nic nie mówił. Stefan patrzył na niego dłużej, na zakrytą twarz zmierzającą ku łysej okrągłości księżyca i zrozumiał, że mówi z Miłoszem Hajdukiem, tyle że młodszym. Miał ochotę się mu rzucić do gardła, zabić go, jeżeli to możliwe, po raz drugi.
-EE, spokojnie z rymkami. Ja nic panu nie robie.
Po raz pierwszy ujrzał jego księżycowy owal twarzy w pełni. Nie był za piękny. Dziurka na czole przydawała mu może zawadiackości. Stefan usiłował coś z niego zrozumieć.
- Czy to się wydarzyło wtedy? Tak to widziałeś? - zapytał. Ale Miłosz jednym mignięciem oka zdawał się zaprzeczać. Nie było w nim nic z człowieka potępionego. Jego śmierć uwydatniała niezawodną szczerość z jaką żył swoje życie i to, że zarówno w nim jak i w jego dróżniczej służbie nie zwiódł go nigdy diabeł, a ludzcy pobratymcy.
– Yyhhh…nie spodobało im się to - zagruchotał. - W kogoś musiało pierdyknąć.
Dzwonił telefon. Obudził się w dziwnej pozycji koło łóżka, złapał telefon, gdzie wyświetliła się armia nieodebranych połączeń. Rozejrzał się dookoła, wszędzie był bałagan. Szyba stała w oknie bez zarzutu. Stefan spojrzał na wiadomości; wszystkie były od komendanta. MAMY PROBLEM. Kazali mu natychmiast jechać na dworzec.
Biała kabina zbierała wodę. Ponieważ zasnął w ubraniach, brał teraz konieczny prysznic. Co właściwie wydarzyło się tej nocy? Stefan był detektywem i zdarzenia badał na podstawie śladów w rzeczywistości. Technika ta, poza swoją ordynarną prostotą, wydawała się nie mieć wad, była nieprzemakalna jak hotelowy brodzik. Chlustająca woda nie dawała mu odpowiedzi. Sprawdził swoje rzeczy - były w nienaruszonym stanie. Czuł się jak na kacu, choć wczoraj nic nie pił. Nie znalazł też żadnej butelki. Stefan jeszcze raz odwrócił się, by spojrzeć na szybę. Stała gładka, zupełnie przeźroczysta, jak nie ta.
Kiedy zszedł na dół, kucharka stała w oknie szatni. Oddał kluczyk i uśmiechnął się przepraszająco.
- Nie mogłem spać. Słyszała pani, jak huczał wczoraj wiatr?
Kucharka spojrzała tłustym okiem.
- Huczało to panu w głowie, hy..!
* * *
Hala dworca była zamknięta. Czekali na niego przed tylnym wejściem. Weszli na piętro po zimnych, równych schodach z prostą poręczą w przybudówce. Na górze siedział komendant. Palił papierosa i był jakiś zduszony. Na wejście Szelińskiego, dał znać reszcie policjantów, żeby wyszli. Stefan odczuł pyszne schadenfreude, jakby to on teraz wyssał jego wczorajszą paranoję, co mu się, warto zaznaczyć, należało. Spytał władczo, czemu go wzywa.
- Nie wiem jak pan stoi z kontynuowaniem śledztwa. - Komendant zaczął tłumaczyć zaciągając się raz po raz papierosem. Był to bardziej dźwięczny dym niż słowa. - W każdym razie, byłoby dobrze zamknąć tą sprawę.
-Chce pan, żebym się stąd usunął. I jednocześnie wzywa mnie na dworzec, bo coś zawaliliście?
Komendant skrzywił się. - Oszczędzaj pan nerwy. Ta umowa jest też w pana interesie. Prawdę mówiąc, to przechodzi wszelkie pojęcie. - Spojrzał spod wąsa znacząco. - Chcesz to se wejdź.
Stefan zniecierpliwony wyszedł na balustradę. Usłyszał jeszcze jak komendant dorzucił:
- Coś takiego działo się na wsiach, to ja rozumiem. Ale do czego to doszło, żeby u nas takie rzeczy.
Stefan schodził po balustradzie. Na dole sączyła się masa. Obiekt pośrodku ciemnej kałuży znikał i pojawiał się za liniami poręczy, na wzór stopklatki. Z każdą stopklatką był niżej i obiekt robił się większy, aż w końcu doszedł do końca schodów. Wizerunek był niekoszerny.
W hali dworca poranne światło rozchodziło się na podłogę brudną od krwi. Pośrodku posadzkowej róży wiatrów (co wskazywała? jakim podróżnym?) kłącza nerwów i intestyn śliniły się w własnych płynach. Po ich gładkich powierzchniach, nigdy nie stworzonych do bycia na zewnątrz, wypinała się kolejowa szyna, sunąc żelazną linią wgłąb krwawej masy. Miejsce styku groteskowo spłaszczyło tunel szyjny. Niżej, poprzez udo wystawał drugi koniec. Oczy demontera odwrócone od tego wszystkiego, smutno zwisały stroną białek do świata. Możliwe, że w obliczu tego wszystkiego wyrażały go bardziej niż jakiekolwiek spojrzenie. Od spojrzenia bardziej wymowna była tu jajecznica. Chyba najbardziej okrutnym aspektem całej jego postaci było to, że zdążył skończyć zleconą mu pracę, rozebrał te nikomu niepotrzebne tory.
Było to niepasującym, co gorsze, jak wszystko tutaj, do otoczenia gniotem, śmieciem i Stefan życzył sobie tylko, żeby to jak najszybciej wymazać z pamięci. Szare niebo marszczyło się blade, jak kożuch na mleku. Szaroniebiesko wrócił się do komendanta.
- Gdzie jest likwidator? Był u was, powiedzieliście mu? - ostatnie czego chciał, to włączenie się PKP do wydarzenia.
- Pojechał wczoraj. - komendant dopalił papierosa. - Ale mnie nie pytaj, nie widziałem go na oczy. - Spojrzał prosto w oczy Stefanowi, prezentując się porannie a okazale. Przygniótł niedopałek. - Ja nie jestem ze stolicy.
_______________________________________-_-_-_-____::::,-_____—__-
___________________________________________:’.;;;,,;’_____________
^>;’3;’; *
_____________________________________
________ ___________
Pewnego dnia jeszcze jechał wzdłuż Alei Jerozolimskich na zakupy do Ce-Ha, dalej za Warszawą. Pieklił się na myśl, że w domu obluzowało się lustro i teraz wisi krzywo, za co żona nie zapomniała mu wypomnieć jaki to on leń, nierób i zakała, że jeszcze tego nie poprawił, chociaż to było w drugie popołudnie jak spadło, a on przecież wracał późno z pracy i w dupie ma to lustro (jemu potrzebne jest to w łazience – i tej babie też by wystarczyło!) i ma jeszcze jej kupować na rocznicę nie-rocznicę kozaki, tylko takie nie wsiowe.. widział ją, jak przewraca oczami a potem oczami zaświeciły mu tory kolejowe pod ulicą. I przeszedł go dreszcz, jak zrozumiał w chocholim wzroku szyn, że one są te same szyny co te poprowadzone w głąb mazowieckiej równiny, że to są szyny-siostry syjamskie, jedne jak w ulu i może nawet tu w Warszawie mogą kiedyś wyjść poza im stworzone ramy, choć na razie grzecznie, śpiące po wielkomiejsku (jak oprzytomniały kawą i rogalikiem z posmakiem proszku do pieczenia poranek w Marriocie), leżały w swoich szeregach. Patrzyły.
Szybciej niż zdążyłby pomyśleć, przejechał z piskiem opon, Sobieski wyprał mu neurony kolorem, jak uciekł hen, do nowego ce – ha, gdzie na szczęście nie było żadnych torów, jechał tam wolny, sam jeden.
__________________________________________________________________
__________________________________________________________________
ł ó d ź 2024