żarnowiec

*^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^*.,^*

energia nie może być wytworzona lub zniszczona. Może jedynie zmienić formę lub zostać przeniesiona z jednego obiektu do drugiego. - I zasada termodynamiki

”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::

Oddech polietylenu.

W jasnej, prześwietlonej sali, świeżo otworzony, z tektury i bąbelków styropianu wynurza się poster, który ma zawisnąć na ścianie.

Wydech.

Makary wie, że nic w tym świecie nie ginie. Dwutlenek węgla, oto jest lekki koszt zgięcia ramion, złapania zrolowanego plakatu, paru kroków do ściany, wyprostowania ramion i puszczenia wolno by się rozwinął i zaczął uświadamiać, każdego kto nań spojrzy, o konturach granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Plakat intymnie przytknął do paneli z brzozowej sklejki, kryjąc je skutecznie przed promieniami słońca. Jak się okaże, już na stałe. Z głuchym tąpnięciem kołka na gwoździku, ściana przyjęła swojego nowego życiowego towarzysza, tworząc szczęśliwy związek, dobrze znany z każdej sali szkolnej. Mapa-matka skutecznie będzie bronić swój kawałek ściany przed nieustającymi w ataku fotonami. Ale wychodzący z sali Makary nie mógł już tego wiedzieć. Zanim panele dookoła odbarwią się na słońcu, minie parę dekad.

Na zewnątrz od razu zachłysnął się morską aurą, jego umysł pobudził się. Jonizowane powietrze wdycha się bez potrzeby świadomości, bo zdrowieje się podświadomie. Większego zastanowienia wymaga może doznanie estetyczne, doznanie piękna przechodząc przez nadmorskie wydmy i dostrzeżenie piękna w smukłych strzelistych sosnach. Ale naprawdę jest co dostrzegać? Przecież oczy rejestrują same tylko cienie, przerzedzenia między jednymi a drugimi pniami. Dostrzegają elementy krajobrazu. Elementem krajobrazu dzielą się na elementy ożywione i nieożywione, elementem krajobrazu jest mrówka pod sandałem i wydma parę metrów naprzeciw. Wszystko można tak sklasyfikować – myśli. Makary jest szczęśliwy. Nie przeszkadza mu nawet piasek dostający się do butów.

Szedł jeszcze żywiej, gdy słońce znikało za horyzontem. Za przerzedzeniami majaczyły już światła pawilonu. Budynek nówka sztuka. Nic nie wskazuje na to, jak intensywne rauty zdążyły się już w nim odbyć; zawsze załatwiane jest najporządniejsze sprzątanie. Wszystko na koszt organizatora i właściciela przybytku, bo i rzeczywiście, dyrektor Maczek nie daje sobie w kaszę dmuchać. Kilometr plaży nad Bałtykiem – to nic, gdy jest się zasłużonym dyrektorem spółdzielni; prywatnie poważanym mecenasem o szerokim geście. Willa Irys to znakomity przykład. Tutaj przyjezdni ZMS-owcy, mogą skorzystać z jego gościnności, czy ściślej mówiąc, ich część; nie jest to bowiem formalnie część zajęć na obozie. Wszystko tu jest kwestią znajomości, a Makary ma szczęście kolegować się z przewodniczącym brygady Leszkiem, chłopakiem obeznanym i z dobrze się zapowiadającą karierą.

Zgrzyt był odczuwalny, aż skrzywił kącik ust. To nie tak, że jest uprzywilejowany. To, że Leszek jest na ‘ty’ z wysoko postawionym notablem jest z pewnością wyjątkowe, ale nie jest to niemoralne; innym młodym związkowcom nic się nie odbiera. Tego typu hierarchia, mierzona ilością podanych sobie rąk, jest naturalna. Czy to ordynarne? Makary nie miał tu poważniejszych zastrzeżeń.

Makary dotarł na wychodzące ku plaży patio. Przy skromnym murku z lastryko stało dwóch mężczyzn na papierosie. On wiedział kim są (przecież dokładnie się przygotował na sieciowanie) – oni jego nie znali; ale jego kroki posunęły się już do środka. Czuł się za dobrze, żeby ich zagadywać. Tego typu sytuacje społeczne były mu dobrze znane; traktował je jako zwykłą konieczność, choć bynajmniej nie pozbawioną przyjemności. Makary lubił poznawać ludzi, zwłaszcza ludzi, którzy stanowili dlań jakąś wartość, to jest, z którymi znajomość zapowiadała wymierne korzyści. Nie można powiedzieć, że podchodził do ludzi przedmiotowo, raczej, wchodziła tu w grę pewna filozofia i pewien światopogląd, przez pryzmat którego tylko można rzeczywiście zrozumieć jego intencje. Był to światopogląd w którym we wszystkim widział rzeczy. Bo na przykład: oglądając pobieżnie wnętrze dyrektorskiego przybytku żywił uznanie za wybór gości w dokładnie ten sam sposób, w jaki doceniał nowoczesne, skandynawskie umeblowanie. Gładkie blaty, kamienne parapety, gładkie słowa z ust prominentów w zgrabnych marynarkach; na wszystko to przyjemnie się patrzy. We wszystkim tkwiła nonszalancka elegancja, której najlepszym zobrazowaniem byłby skrycie szyderczy uśmiech politowania, cechujący graczy pewnej rangi. Sam Makary nie przybrał takiego wyrazu twarzy. Jego zdaniem najlepszą techniką na sukces jest rozbrojenie całego tłumu poprzez wtopienie się w niego, ale bez wtapiania się rzeczywiście. Makary miał poważne przeświadczenie twierdzić, że kto, przekonany o własnym sprycie, dla osiągnięcia własnych celów zlewa się z otoczeniem, ten zatraca tak naprawdę wszelkie szanse dopiąć swego celu. Stanie się dokładnie taki jak każdy kogo myślał oszukać, dureń przekonany o swojej wyższości. Na czym miałaby się różnić więc technika Makarego? On twierdził, że sam zachowuje konieczny dystans między rzeczami. I dalej jął je obserwować. Gładkie blaty, kamienne parapety. Gładcy ludzie, którzy myślą, że mają serca i umysły wytrzymałe jak kamień.

A pośród nich ona. Jej włosy rozchwytywane wszystkimi kierunkami, poruszająca się po każdym widzialnym wektorze. Zachodni materiał na żywej sylwetce, łagodzący oblicze jak izolator, co blokuje prąd, prąd w nim gdy patrzy na nią – elektryzować można się tylko wzrokiem, gdy jego wzrok napotka się z jej iskrzącym spojrzeniem. Tu-tu-tu-tu-ru… - zawodzi syntezator.

No więc kanapa, szybka wymiana informacji. Aneta. Z Mielna. Nie wiedziałam, że tyle się jedzie. Czy w ogóle można poznać człowieka w taki sposób, poprzez takie ordynarne kwerendy? No dobrze, ale jakoś trzeba. Położył rękę zdecydowanie bliżej jej ramienia, ona nie reaguje. Nie żyje nowymi zespołami, nie ciekawią ją londyńskie trendy. O książkach też mówi jakby z brakiem zainteresowania. O marksistowskich teoretykach francuskich mówi: nie przekonuje mnie – zachowuje w tym chyba coś szlachetnie przewrotnego, nie jest skłonna ufać słowom o wyzwoleniu od intelektualisty.

I skoro jest taka ideowa, tak że nawet odrzuca samą ideę, to co tu właściwie robi? Być w Willi Irys jako Aneta Malwicka to nie popaść w hipokryzję. To być w systemie, widzieć jego błędy, wierzyć w jego idee, ale nie wierzyć w wykonawców, ani nie iść na kompromisy. Jest w niej żenująco zauroczony. Kocha takie złożoności, jest dla niego jak cukierek, jak rebus nie do rozwiązania. Kim jest Aneta? Aneta jest wyobrażeniem. Jest kryształkami brokatu w kalejdoskopie, które rejestrujemy przez szkiełko jako określoną kompozycję, obraz. Gdy zamieszać, w oczku lunety pojawi się nowy obrazek. Każdy będzie inny, może nie niepowtarzalny, bo umówmy się, tych kryształków nie jest tam z milion, ale wystarczająco ich dużo na szereg kształtów różnych od siebie. Czy ją coś w ogóle interesuje? Przy Camusie rozmowa stała się owocniejsza dla łapania informacji. Nie rejestruje jej słów, przeszedł już na łapanie informacji. Myśli, że wydobywa same znaczenia. Ona chyba to zauważa. Słuchasz mnie? Roześmiała się. No chyba nie czytałeś. Lubi egzystencjalizm, ale nie zachwyca się nim. Nad wszystkim stawia gwiazdkę z przypisem, z zastrzeżeniem. Nieznośnie.

-Zatańczymy?

Poruszają się dobrze, są nawet blisko. Przyjemnie. Sunie zakrzywione szkło i seledyn modnych skandynawskich mebli, kosmiczny połysk winylu. Uśmiecha się, i ona się uśmiecha. No i kim my właściwie jesteśmy, może myśleć którekolwiek z nich – myśli Makary – w tym przybytku dyrektora Maczka, na żadnym końcu świata, w jakimś dupowatym środku, z takimi bujnymi myślami w naszych żywych głowach, energią potencjalną w pierwszych od pokoleń odżywionych kończynach. Jaka przyszłość może z tego wyniknąć? Przyspiesza dźwięk z pierścienia płyty, jak z aureoli nad czystym, platońskim pięknem nowoczesnej bryły gramofonu. Nie, oni (on) wcale o tym nie myślą (myśli), teraz jest moment, myśli, w tej pętli syntezatora i gitary basowej, prędkości wytracania krążenia, ciśnienia krwi i oszołomienia, i zbliża się i pocałunek nie smakuje jak nic, jako że do niego nie dochodzi.

Gdy Aneta się odsuwa z niedowierzającym uśmiechem, to w jej oczach iskrzy raczej jakiś diabeł; chochlik, który nie wie nic o elektryczności i fazach i tranzystorach. Nie operuje takim zestawem pojęć. Nie zaimponuje mu się nimi. Makary jutro rano obudzi się z nieprzyjemnym jak kac pytaniem: Ale jakto, że jej nie zaimponowałem?

* * *

Przeraźliwy dźwięk dzwonka rozpoczął nowy dzień. Dzisiaj był dzień apelu, w planie są roboty ochotnicze. Współlokatorzy Makarego wybudzali się wyjątkowo rozwlekle; Marunio ledwo co nie spadł z krzesła, na którym przytrafiło mu się usnąć, a w międzyczasie Waldek po dżentelmeńsku zwrócił zawartość wczorajszego balu do miski pod łóżkiem. W piętnaście minut panowie zebrali się do porządku i ruszyli na klepisko.

Plac z wydeptanej trawy kurzył się niemiłosiernie w suche dni jak ten. Dookoła klepiska stały drewniane domki letniskowe, z których wyszła już reszta współobozowiczów. Jeszcze żywy las graniczył tu z brudnym piachem, ku któremu zwrócili się towarzysze pracy. Makary spojrzał na zegarek – był równo czas apelu, ale przewodniczącego nie było widać. Makary przyjechał na obóz ze swoją brygadą już tydzień temu. Dni tutaj bardzo mu się dłużyły, najgorsze były jednak prace czynu społecznego. Nawet nie dlatego, że same prace były jakieś szczególnie wymagające, ale wszystko w nich trwało niesamowicie w o l n o. Przypomniała mu się wczorajsza noc w Irysie. Z jaką prędkością wszystko się działo wczoraj! Musi być jakieś występne prawo fizyki, które czyni czas odwrotnie proporcjonalnie długim do intensywności z jaką się go przeżywa. Zaabsorbowany tym pomysłem nie zauważył, że na miejscu stawił się Dziadek i zatem apel się rozpoczął.

Dziadek był osobliwą postacią. Nie był nawet tak stary, żeby nazywać go dziadkiem. Nikt nie wiedział jaki jest jego oficjalny status na obozie Związku Młodzieży; nie był jego członkiem, nie był nikim z administracji. Brygadziści z najdłuższym stażem w tego typu wyjazdach byli pewni tylko jednego: Dziadek był w tym ośrodku od zawsze. Skąd się tu wziął, co tu właściwie robi i dlaczego brygady związku mają posłusznie wykonywać jego polecenia na robotach, pozostawało zagadką.

-Bacz – NOŚĆ! -Makary zorientował się, że to on nie stoi wzdłuż linii stóp oddziału i przez to apel jest wstrzymany. Zaczęła się krótka reprymenda.

-Młodzieży! Nasza świetlana przyszłość budowana jest na waszych oczach. Pokolenia wstecz w swej tytanicznej pracy wywalczyły wam drogę do socjalizmu. Patriotyczną i obywatelską powinnością jest podążać nią nieustraszenie naprzód. To w tych złotych latach życia macie szczęście wnieść dla narodu swój czyn. Mówimy n i e bumelantom – czapka Dziadka rozpływała się w słońcu, a jego głos zesechł jeszcze bardziej, gdy zwrócił wzrok ku Makaremu. – Jako przednia gwardia nowoczesnej świadomości okażcie zwartość i gotowość do działania. Dyscyplina – Makary ostentacyjnie wpatrywał się w tą brudną, przegrzaną czapkę – dyscyplina pracy dziś zapewni nam jutro na miarę naszych możliwości. Niech przed oczami wam stanie nowa Polska, gdzie w każdym domu stoi pralka, stoi lodówka, w salonie telewizor. Gdzie w tysiącach nowych izb wszyscy siedzą przy swoim oświetlonym stole. W tym pokoleniu ostatecznie przegnamy mroki i przegnamy zacofanie. Budujecie gmach, fundament wspólnej, ś w i e t l a n e j p r z y s z ł o ś c i !

Dziadek poprawił czapkę i zajął się przypisywaniem zadań. Makary automatycznie wrócił do rozmyślań. Leszek najwyraźniej wymknął się rano z ośrodka by omówić możliwości stażu w nowym oddziale spółdzielczego domu handlowego z dyrektorem Maczkiem. Jak dosłyszał wczoraj wieczorem, na ów wakat jest niemała grupa chętnych; zatem jest to kwestia niecierpiąca zwłoki. Miał ważniejsze sprawy do załatwienia niż prowadzenie apelu. Makary był w stanie to przyjąć z pełnym zrozumieniem. Na jego miejscu zrobiłby to samo.

-Malwicka, aprowizacja!

Przy dziarskim ,,Stawiam się!’’ na tę komendę w oczach Anity pojawił się ten blask, co wczoraj i Makary nabrał ochotę przywalić komuś łopatą w głowę. Znów się zezłościł w sobie. Ona wierzy, że to co tu będzie robić, ma sens, mimo, że przecież jest na tyle inteligentna, że widzi, jak się sprawy mają. Po co tu właściwie przyjechała, jaka przyczyna losu splata ich, jako zet-es-em-owców? Pytanie raczej nierozwiązywalne. Dlatego pociągające.

-Serafimowicz, wykopy! - Pozostało zgarnąć łopatę. Rozeszli się w swoje strony.

* * *

Minęło południe; dzień był jasny. Warstwa cienia rzucana przez wyprostowane na baczność sosny urywała się z metr przed polaną, na której przypalały się karki zdolnej młodzieży. Zewsząd unosił się zapach suchej ziemi, dostający się do nozdrzy spotęgowany pyłem i kurzem. Makary oparł się na łopacie. Na posterunku kierownika było pusto. Nikt inny nie zdawał się tego zauważyć. Pracowali dalej. Makary przyglądał się ruchowi łopat w rękach towarzyszy i towarzyszącemu temu uwalnianiu tumanów pyłu. Chłonął całą tą wrzącą od robót atmosferę, sam pod wrażeniem swojej wolności od tej gorączki. To uczucie szybko oddało miejsce lekkiemu politowaniu nad sobą, gdy dojrzał brygadowych na drugim końcu rozległej polany. Zastanawiające, jak łatwo poddawał się własnym, złudnym często przekonaniom.

Po przyjrzeniu się bliżej, mógł stwierdzić, że za nimi szedł jeszcze Leszek i, nie inaczej, dyrektor Maczek. -W obecnej sytuacji nie mogę – myślał Makary – nie mogę iść do nich. Szkoda, jak zawsze pojawia się jakieś niedostępne, zieleńsze ‘tam dalej’.

Słońce grzało i metal mdlał już w dłoni Makarego. Brakowało jeszcze, żeby Leszek z dyrektorem rozłożyli sobie składane krzesełka ogrodowe i na ich barwnym, wzorzystym płótnie prosto z wzorowych państwowych zakładów, rozsiedli się pod przyjemnym cieniem sosen.

W międzyczasie mógł z zadowoleniem uznać, że dziura zrobiła się większa. Ale i w tym znajdowała się pułapka. Momentalnie, gdy zwrócił uwagę na swój wykop, praca stała się beznadziejnie niewdzięczna. Każdy ruch łopatą wymagał kolejnego; ziemia zsypywała się z powrotem w dół po poszczególnym uderzeniu łopatą. Budowanie socjalistycznej ojczyzny zaczynało się w piachu i Makary nie miał zamiaru uczestniczyć. Oczywiście, ktoś mógłby mu zarzucić hipokryzję – jak to wiąże swoją przyszłość zawodowo z elektrownią, przy budowie której nie chce pracować? Chcieć jednego, bez drugiego jest naturalne i zdrowe. Niech nikogo nie zmyli przeczucie, że Makary po prostu urodził się w złej epoce i żeby znaleźć wymarzoną posadę inżyniera pozostaje mu oszukiwać system co do swojego zapału do pracy. Przeświadczenie, że nie wyznawał ideałów lewicowych Związku jest błędne.

Elektrownia – jeśli powstanie – to prawdziwy cud! Prawa fizyki zmienione pracą człowieka w nieskończone źródło energii. Utysiąckrotnienie, pomnażanie siły, pomnażanie produkcji, pomnażanie dobrobytu. Dobrobytu dostępnego dla każdego. Coraz szybciej i dla coraz większej ilości ludzi. Tak naprawdę przepis na lepszy świat jest prosty. Gdyby zapewnić każdemu w y g o d n e b y t o w a n i e, nasz świat byłby miejscem szczęśliwym. Pralka może nikogo nie uszczęśliwi, ale jeśli każdy u w a ż a, że go to uszczęśliwi, to jest to jedyne co się liczy. Poglądy Makarego to czysty egalitaryzm. Źródłem nieporozumienia bywa tylko jego skala i rozmach. Bo Makary godził ze sobą wszystko z wszystkim, tak żeby jego światopogląd był w stanie objąć całość zjawisk pod słońcem. Makary po prostu afirmował rzeczywistość.

A rzeczywistość nagradzała to, afirmując jego. Podejście Makarego do życia nigdy go nie zawiodło, a przyszłość zdawała się już być usiana sukcesami.

Sukcesami. Lecz wczoraj mu się nie powiodło. Dlaczego? Wszystko było jak z obrazka, po kolei, działało… Makary z niesmakiem uświadamiał sobie w jak głęboką spiralę już wpadał. Nie, tu nie pozostało nic innego jak działać, i to szybko. Jej niedostępność trzeba, uznał, potraktować jako wyzwanie. Nie ma lepszej motywacji, jak przegrane wyzwanie! Wracając otępiały z robót, podjął decyzję jak najbardziej swoje uczucie uprościć. Uprościć do schematu – że chce ją. Uprościć sobie jej obraz; nie zastanawiać się czy w niego wierzy, czy rzeczywiście tak się wobec niej czuje. Taki Marunio, przykładowo, nad niczym się nie zastanawia. Należy żyć jak Marunio – bo to oznacza zwyciężać.

*

Jego plan zakładał, że będzie upity, w dobrym humorze i wcieli się w rolę błazna-amanta. Kto by nie skorzystał? Nawet jeśli go odrzuci, będzie to tylko coś do pośmiania się potem.

Cienie się wydłużały, gdy wracał do obozu omówić akcję na dzisiejszą noc z chłopakami. Waldek i Marunio czekali na niego pod sękatym modrzewiem wyraźnie przygaszeni.

-Co jest. Wyglądacie jak zdechlaki.

-Dziad nas przetoczył. Cały dzień - Cały dzień – przytaknął Waldek – Daj mi skończyć; cały dzień targaliśmy bambetle dla tego skurwiela. – ciągnął Marek. – Ciężkie jak licho. Plecy mam stryrane…

-Była z wami taka z mysimi włosami, co. – wciął się wpatrzony gdzieś w przestrzeń

-Ano, była. Ta, Aneta. Tak. Nie, …ale bratku, co tak o niej – uśmiech Marunia wykrzywiał się coraz szerzej

Uśmiechnął się sam do siebie i zwrócił się dalej do kolegów:

-No, o niej. Słuchajcie, myślę że można połączyć dziś wieczór przyjemne z pożytecznym. Należy się wam nagroda za ciężki dzień, a nam wszystkim przyda się trochę animuszu. No, może mi w szczególności. Najbliższy GS jest pięć kilo stąd. Wyrobimy się przed zamknięciem. Jak jakiś ładny kawaler zaświeci sklepowej w oczka, to i rzuci nam co nieco spod lady. Tak dla pokrzepienia ducha, jak mawiali starożytni, con spirytus. To jak towarzysze. Pomożecie?

Gdyby Marunio i Waldek mieli wyżej rozwinięte poczucie, zapewne teraz by klaskali.

Ochoczo za to wzięli się do realizacji planu. Czynu społecznego miał dokonać towarzysz Waldek. I znowu wszystko układało się według planu, myślał Makary, który dla kolegów nie miał większego respektu, ale wiedział, że w potrzebie chwili może liczyć na ich współpracę. Także chociaż i na tą chwilę, i na parę rozmytych chwil jakie mają zaraz nadejść, stanowi z Maruniem wspólnotę. Nic głębszego, tak jak nic głębokiego nie będzie go łączyć z Anetą. Tylko na tyle, na ile to optymalne, myśli, gdy odprowadza wzrokiem wyruszającego towarzysza Waldka, okiem wyobraźni widząc już go całego uchachanego z brzękającymi wesoło butelkami w łapie.

Ale Waldek wrócił z zupełnie innym wyrazem twarzy.

-Gdzie ta wódka? – zafrapowany spytał Marunio, na co Waldek zaczął, kolokwialnie rzecz ujmując, mocno kręcić, po czym, widząc po twarzach kolegów jak podejrzewają go o samodzielne opróżnienie butelek, wyjaśnił, że w ogóle ich nie przyniósł.

-W ogóle ich nie przyniosłeś? Pojebało cię. To gdzieś ty był! -Makary był niepocieszony

-Szłem tam, do sklepu, ale…- Waldek zwiesił głowę- Nie mogłem…

-Czego nie mogłeś? Iść? Siłę w nogach ci odebrało? – tracił już cierpliwość. To był zupełny nonsens.

-Nie bo, …jak się przechodzi obok e l e k t r o w n i, -

-No co z przejściem obok elektrowni?

Na poły obłąkanym głosem powiedział tylko:

-Coś z nią nie tak.

Makaremu w ogóle to do niczego nie pasowało. Jął się dopytywać, ale nie zdołał nic od Waldka wydusić. Zirytował się jeszcze bardziej, bo czuł jak jakiś zwierzęcy niepokój narasta w nim mimo prób zduszenia go w swojej świadomości. To było irracjonalne.