*^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^*.,^*
energia nie może być wytworzona lub zniszczona. Może jedynie zmienić formę lub zostać przeniesiona z jednego obiektu do drugiego. - I zasada termodynamiki
”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::
Oddech polietylenu.
W jasnej, prześwietlonej sali, świeżo otworzony, z tektury i bąbelków styropianu wynurza się poster, który ma zawisnąć na ścianie.
Wydech.
Makary wie, że nic w tym świecie nie ginie. Dwutlenek węgla, oto jest lekki koszt zgięcia ramion, złapania zrolowanego plakatu, paru kroków do ściany, wyprostowania ramion i puszczenia wolno by się rozwinął i zaczął uświadamiać, każdego kto nań spojrzy, o konturach granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Plakat intymnie przytknął do paneli z brzozowej sklejki, kryjąc je skutecznie przed promieniami słońca. Jak się okaże, już na stałe. Z głuchym tąpnięciem kołka na gwoździku, ściana przyjęła swojego nowego życiowego towarzysza, tworząc szczęśliwy związek, dobrze znany z każdej sali szkolnej. Mapa-matka skutecznie będzie bronić swój kawałek ściany przed nieustającymi w ataku fotonami. Ale wychodzący z sali Makary nie mógł już tego wiedzieć. Zanim panele dookoła odbarwią się na słońcu, minie parę dekad.
Na zewnątrz od razu zachłysnął się morską aurą, jego umysł pobudził się. Jonizowane powietrze wdycha się bez potrzeby świadomości, bo zdrowieje się podświadomie. Większego zastanowienia wymaga może doznanie estetyczne, doznanie piękna przechodząc przez nadmorskie wydmy i dostrzeżenie piękna w smukłych strzelistych sosnach. Ale naprawdę jest co dostrzegać? Przecież oczy rejestrują same tylko cienie, przerzedzenia między jednymi a drugimi pniami. Dostrzegają elementy krajobrazu. Elementem krajobrazu dzielą się na elementy ożywione i nieożywione, elementem krajobrazu jest mrówka pod sandałem i wydma parę metrów naprzeciw. Wszystko można tak sklasyfikować – myśli. Makary jest szczęśliwy. Nie przeszkadza mu nawet piasek dostający się do butów.
Szedł jeszcze żywiej, gdy słońce znikało za horyzontem. Za przerzedzeniami majaczyły już światła pawilonu. Budynek nówka sztuka. Nic nie wskazuje na to, jak intensywne rauty zdążyły się już w nim odbyć; zawsze załatwiane jest najporządniejsze sprzątanie. Wszystko na koszt organizatora i właściciela przybytku, bo i rzeczywiście, dyrektor Maczek nie daje sobie w kaszę dmuchać. Kilometr plaży nad Bałtykiem – to nic, gdy jest się zasłużonym dyrektorem spółdzielni; prywatnie poważanym mecenasem o szerokim geście. Willa Irys to znakomity przykład. Tutaj przyjezdni ZMS-owcy, mogą skorzystać z jego gościnności, czy ściślej mówiąc, ich część; nie jest to bowiem formalnie część zajęć na obozie. Wszystko tu jest kwestią znajomości, a Makary ma szczęście kolegować się z przewodniczącym brygady Leszkiem, chłopakiem obeznanym i z dobrze się zapowiadającą karierą.
Zgrzyt był odczuwalny, aż skrzywił kącik ust. To nie tak, że jest uprzywilejowany. To, że Leszek jest na ‘ty’ z wysoko postawionym notablem jest z pewnością wyjątkowe, ale nie jest to niemoralne; innym młodym związkowcom nic się nie odbiera. Tego typu hierarchia, mierzona ilością podanych sobie rąk, jest naturalna. Czy to ordynarne? Makary nie miał tu poważniejszych zastrzeżeń.
Makary dotarł na wychodzące ku plaży patio. Przy skromnym murku z lastryko stało dwóch mężczyzn na papierosie. On wiedział kim są (przecież dokładnie się przygotował na sieciowanie) – oni jego nie znali; ale jego kroki posunęły się już do środka. Czuł się za dobrze, żeby ich zagadywać. Tego typu sytuacje społeczne były mu dobrze znane; traktował je jako zwykłą konieczność, choć bynajmniej nie pozbawioną przyjemności. Makary lubił poznawać ludzi, zwłaszcza ludzi, którzy stanowili dlań jakąś wartość, to jest, z którymi znajomość zapowiadała wymierne korzyści. Nie można powiedzieć, że podchodził do ludzi przedmiotowo, raczej, wchodziła tu w grę pewna filozofia i pewien światopogląd, przez pryzmat którego tylko można rzeczywiście zrozumieć jego intencje. Był to światopogląd w którym we wszystkim widział rzeczy. Bo na przykład: oglądając pobieżnie wnętrze dyrektorskiego przybytku żywił uznanie za wybór gości w dokładnie ten sam sposób, w jaki doceniał nowoczesne, skandynawskie umeblowanie. Gładkie blaty, kamienne parapety, gładkie słowa z ust prominentów w zgrabnych marynarkach; na wszystko to przyjemnie się patrzy. We wszystkim tkwiła nonszalancka elegancja, której najlepszym zobrazowaniem byłby skrycie szyderczy uśmiech politowania, cechujący graczy pewnej rangi. Sam Makary nie przybrał takiego wyrazu twarzy. Jego zdaniem najlepszą techniką na sukces jest rozbrojenie całego tłumu poprzez wtopienie się w niego, ale bez wtapiania się rzeczywiście. Makary miał poważne przeświadczenie twierdzić, że kto, przekonany o własnym sprycie, dla osiągnięcia własnych celów zlewa się z otoczeniem, ten zatraca tak naprawdę wszelkie szanse dopiąć swego celu. Stanie się dokładnie taki jak każdy kogo myślał oszukać, dureń przekonany o swojej wyższości. Na czym miałaby się różnić więc technika Makarego? On twierdził, że sam zachowuje konieczny dystans między rzeczami. I dalej jął je obserwować. Gładkie blaty, kamienne parapety. Gładcy ludzie, którzy myślą, że mają serca i umysły wytrzymałe jak kamień.
A pośród nich ona. Jej włosy rozchwytywane wszystkimi kierunkami, poruszająca się po każdym widzialnym wektorze. Zachodni materiał na żywej sylwetce, łagodzący oblicze jak izolator, co blokuje prąd, prąd w nim gdy patrzy na nią – elektryzować można się tylko wzrokiem, gdy jego wzrok napotka się z jej iskrzącym spojrzeniem. Tu-tu-tu-tu-ru… - zawodzi syntezator.
No więc kanapa, szybka wymiana informacji. Aneta. Z Mielna. Nie wiedziałam, że tyle się jedzie. Czy w ogóle można poznać człowieka w taki sposób, poprzez takie ordynarne kwerendy? No dobrze, ale jakoś trzeba. Położył rękę zdecydowanie bliżej jej ramienia, ona nie reaguje. Nie żyje nowymi zespołami, nie ciekawią ją londyńskie trendy. O książkach też mówi jakby z brakiem zainteresowania. O marksistowskich teoretykach francuskich mówi: nie przekonuje mnie – zachowuje w tym chyba coś szlachetnie przewrotnego, nie jest skłonna ufać słowom o wyzwoleniu od intelektualisty.
I skoro jest taka ideowa, tak że nawet odrzuca samą ideę, to co tu właściwie robi? Być w Willi Irys jako Aneta Malwicka to nie popaść w hipokryzję. To być w systemie, widzieć jego błędy, wierzyć w jego idee, ale nie wierzyć w wykonawców, ani nie iść na kompromisy. Jest w niej żenująco zauroczony. Kocha takie złożoności, jest dla niego jak cukierek, jak rebus nie do rozwiązania. Kim jest Aneta? Aneta jest wyobrażeniem. Jest kryształkami brokatu w kalejdoskopie, które rejestrujemy przez szkiełko jako określoną kompozycję, obraz. Gdy zamieszać, w oczku lunety pojawi się nowy obrazek. Każdy będzie inny, może nie niepowtarzalny, bo umówmy się, tych kryształków nie jest tam z milion, ale wystarczająco ich dużo na szereg kształtów różnych od siebie. Czy ją coś w ogóle interesuje? Przy Camusie rozmowa stała się owocniejsza dla łapania informacji. Nie rejestruje jej słów, przeszedł już na łapanie informacji. Myśli, że wydobywa same znaczenia. Ona chyba to zauważa. Słuchasz mnie? Roześmiała się. No chyba nie czytałeś. Lubi egzystencjalizm, ale nie zachwyca się nim. Nad wszystkim stawia gwiazdkę z przypisem, z zastrzeżeniem. Nieznośnie.
-Zatańczymy?
Poruszają się dobrze, są nawet blisko. Przyjemnie. Sunie zakrzywione szkło i seledyn modnych skandynawskich mebli, kosmiczny połysk winylu. Uśmiecha się, i ona się uśmiecha. No i kim my właściwie jesteśmy, może myśleć którekolwiek z nich – myśli Makary – w tym przybytku dyrektora Maczka, na żadnym końcu świata, w jakimś dupowatym środku, z takimi bujnymi myślami w naszych żywych głowach, energią potencjalną w pierwszych od pokoleń odżywionych kończynach. Jaka przyszłość może z tego wyniknąć? Przyspiesza dźwięk z pierścienia płyty, jak z aureoli nad czystym, platońskim pięknem nowoczesnej bryły gramofonu. Nie, oni (on) wcale o tym nie myślą (myśli), teraz jest moment, myśli, w tej pętli syntezatora i gitary basowej, prędkości wytracania krążenia, ciśnienia krwi i oszołomienia, i zbliża się i pocałunek nie smakuje jak nic, jako że do niego nie dochodzi.
Gdy Aneta się odsuwa z niedowierzającym uśmiechem, to w jej oczach iskrzy raczej jakiś diabeł; chochlik, który nie wie nic o elektryczności i fazach i tranzystorach. Nie operuje takim zestawem pojęć. Nie zaimponuje mu się nimi. Makary jutro rano obudzi się z nieprzyjemnym jak kac pytaniem: Ale jakto, że jej nie zaimponowałem?
Przeraźliwy dźwięk dzwonka rozpoczął nowy dzień. Dzisiaj był dzień apelu, w planie są roboty ochotnicze. Współlokatorzy Makarego wybudzali się wyjątkowo rozwlekle; Marunio ledwo co nie spadł z krzesła, na którym przytrafiło mu się usnąć, a w międzyczasie Waldek po dżentelmeńsku zwrócił zawartość wczorajszego balu do miski pod łóżkiem. W piętnaście minut panowie zebrali się do porządku i ruszyli na klepisko.
Plac z wydeptanej trawy kurzył się niemiłosiernie w suche dni jak ten. Dookoła klepiska stały drewniane domki letniskowe, z których wyszła już reszta współobozowiczów. Jeszcze żywy las graniczył tu z brudnym piachem, ku któremu zwrócili się towarzysze pracy. Makary spojrzał na zegarek – był równo czas apelu, ale przewodniczącego nie było widać. Makary przyjechał na obóz ze swoją brygadą już tydzień temu. Dni tutaj bardzo mu się dłużyły, najgorsze były jednak prace czynu społecznego. Nawet nie dlatego, że same prace były jakieś szczególnie wymagające, ale wszystko w nich trwało niesamowicie w o l n o. Przypomniała mu się wczorajsza noc w Irysie. Z jaką prędkością wszystko się działo wczoraj! Musi być jakieś występne prawo fizyki, które czyni czas odwrotnie proporcjonalnie długim do intensywności z jaką się go przeżywa. Zaabsorbowany tym pomysłem nie zauważył, że na miejscu stawił się Dziadek i zatem apel się rozpoczął.
Dziadek był osobliwą postacią. Nie był nawet tak stary, żeby nazywać go dziadkiem. Nikt nie wiedział jaki jest jego oficjalny status na obozie Związku Młodzieży; nie był jego członkiem, nie był nikim z administracji. Brygadziści z najdłuższym stażem w tego typu wyjazdach byli pewni tylko jednego: Dziadek był w tym ośrodku od zawsze. Skąd się tu wziął, co tu właściwie robi i dlaczego brygady związku mają posłusznie wykonywać jego polecenia na robotach, pozostawało zagadką.
-Bacz – NOŚĆ! -Makary zorientował się, że to on nie stoi wzdłuż linii stóp oddziału i przez to apel jest wstrzymany. Zaczęła się krótka reprymenda.
-Młodzieży! Nasza świetlana przyszłość budowana jest na waszych oczach. Pokolenia wstecz w swej tytanicznej pracy wywalczyły wam drogę do socjalizmu. Patriotyczną i obywatelską powinnością jest podążać nią nieustraszenie naprzód. To w tych złotych latach życia macie szczęście wnieść dla narodu swój czyn. Mówimy n i e bumelantom – czapka Dziadka rozpływała się w słońcu, a jego głos zesechł jeszcze bardziej, gdy zwrócił wzrok ku Makaremu. – Jako przednia gwardia nowoczesnej świadomości okażcie zwartość i gotowość do działania. Dyscyplina – Makary ostentacyjnie wpatrywał się w tą brudną, przegrzaną czapkę – dyscyplina pracy dziś zapewni nam jutro na miarę naszych możliwości. Niech przed oczami wam stanie nowa Polska, gdzie w każdym domu stoi pralka, stoi lodówka, w salonie telewizor. Gdzie w tysiącach nowych izb wszyscy siedzą przy swoim oświetlonym stole. W tym pokoleniu ostatecznie przegnamy mroki i przegnamy zacofanie. Budujecie gmach, fundament wspólnej, ś w i e t l a n e j p r z y s z ł o ś c i !
Dziadek poprawił czapkę i zajął się przypisywaniem zadań. Makary automatycznie wrócił do rozmyślań. Leszek najwyraźniej wymknął się rano z ośrodka by omówić możliwości stażu w nowym oddziale spółdzielczego domu handlowego z dyrektorem Maczkiem. Jak dosłyszał wczoraj wieczorem, na ów wakat jest niemała grupa chętnych; zatem jest to kwestia niecierpiąca zwłoki. Miał ważniejsze sprawy do załatwienia niż prowadzenie apelu. Makary był w stanie to przyjąć z pełnym zrozumieniem. Na jego miejscu zrobiłby to samo.
-Malwicka, aprowizacja!
Przy dziarskim ,,Stawiam się!’’ na tę komendę w oczach Anity pojawił się ten blask, co wczoraj i Makary nabrał ochotę przywalić komuś łopatą w głowę. Znów się zezłościł w sobie. Ona wierzy, że to co tu będzie robić, ma sens, mimo, że przecież jest na tyle inteligentna, że widzi, jak się sprawy mają. Po co tu właściwie przyjechała, jaka przyczyna losu splata ich, jako zet-es-em-owców? Pytanie raczej nierozwiązywalne. Dlatego pociągające.
-Serafimowicz, wykopy! - Pozostało zgarnąć łopatę. Rozeszli się w swoje strony.
Minęło południe; dzień był jasny. Warstwa cienia rzucana przez wyprostowane na baczność sosny urywała się z metr przed polaną, na której przypalały się karki zdolnej młodzieży. Zewsząd unosił się zapach suchej ziemi, dostający się do nozdrzy spotęgowany pyłem i kurzem. Makary oparł się na łopacie. Na posterunku kierownika było pusto. Nikt inny nie zdawał się tego zauważyć. Pracowali dalej. Makary przyglądał się ruchowi łopat w rękach towarzyszy i towarzyszącemu temu uwalnianiu tumanów pyłu. Chłonął całą tą wrzącą od robót atmosferę, sam pod wrażeniem swojej wolności od tej gorączki. To uczucie szybko oddało miejsce lekkiemu politowaniu nad sobą, gdy dojrzał brygadowych na drugim końcu rozległej polany. Zastanawiające, jak łatwo poddawał się własnym, złudnym często przekonaniom.
Po przyjrzeniu się bliżej, mógł stwierdzić, że za nimi szedł jeszcze Leszek i, nie inaczej, dyrektor Maczek. -W obecnej sytuacji nie mogę – myślał Makary – nie mogę iść do nich. Szkoda, jak zawsze pojawia się jakieś niedostępne, zieleńsze ‘tam dalej’.
Słońce grzało i metal mdlał już w dłoni Makarego. Brakowało jeszcze, żeby Leszek z dyrektorem rozłożyli sobie składane krzesełka ogrodowe i na ich barwnym, wzorzystym płótnie prosto z wzorowych państwowych zakładów, rozsiedli się pod przyjemnym cieniem sosen.
W międzyczasie mógł z zadowoleniem uznać, że dziura zrobiła się większa. Ale i w tym znajdowała się pułapka. Momentalnie, gdy zwrócił uwagę na swój wykop, praca stała się beznadziejnie niewdzięczna. Każdy ruch łopatą wymagał kolejnego; ziemia zsypywała się z powrotem w dół po poszczególnym uderzeniu łopatą. Budowanie socjalistycznej ojczyzny zaczynało się w piachu i Makary nie miał zamiaru uczestniczyć. Oczywiście, ktoś mógłby mu zarzucić hipokryzję – jak to wiąże swoją przyszłość zawodowo z elektrownią, przy budowie której nie chce pracować? Chcieć jednego, bez drugiego jest naturalne i zdrowe. Niech nikogo nie zmyli przeczucie, że Makary po prostu urodził się w złej epoce i żeby znaleźć wymarzoną posadę inżyniera pozostaje mu oszukiwać system co do swojego zapału do pracy. Przeświadczenie, że nie wyznawał ideałów lewicowych Związku jest błędne.
Elektrownia – jeśli powstanie – to prawdziwy cud! Prawa fizyki zmienione pracą człowieka w nieskończone źródło energii. Utysiąckrotnienie, pomnażanie siły, pomnażanie produkcji, pomnażanie dobrobytu. Dobrobytu dostępnego dla każdego. Coraz szybciej i dla coraz większej ilości ludzi. Tak naprawdę przepis na lepszy świat jest prosty. Gdyby zapewnić każdemu w y g o d n e b y t o w a n i e, nasz świat byłby miejscem szczęśliwym. Pralka może nikogo nie uszczęśliwi, ale jeśli każdy u w a ż a, że go to uszczęśliwi, to jest to jedyne co się liczy. Poglądy Makarego to czysty egalitaryzm. Źródłem nieporozumienia bywa tylko jego skala i rozmach. Bo Makary godził ze sobą wszystko z wszystkim, tak żeby jego światopogląd był w stanie objąć całość zjawisk pod słońcem. Makary po prostu afirmował rzeczywistość.
A rzeczywistość nagradzała to, afirmując jego. Podejście Makarego do życia nigdy go nie zawiodło, a przyszłość zdawała się już być usiana sukcesami.
Sukcesami. Lecz wczoraj mu się nie powiodło. Dlaczego? Wszystko było jak z obrazka, po kolei, działało… Makary z niesmakiem uświadamiał sobie w jak głęboką spiralę już wpadał. Nie, tu nie pozostało nic innego jak działać, i to szybko. Jej niedostępność trzeba, uznał, potraktować jako wyzwanie. Nie ma lepszej motywacji, jak przegrane wyzwanie! Wracając otępiały z robót, podjął decyzję jak najbardziej swoje uczucie uprościć. Uprościć do schematu – że chce ją. Uprościć sobie jej obraz; nie zastanawiać się czy w niego wierzy, czy rzeczywiście tak się wobec niej czuje. Taki Marunio, przykładowo, nad niczym się nie zastanawia. Należy żyć jak Marunio – bo to oznacza zwyciężać.
*
Jego plan zakładał, że będzie upity, w dobrym humorze i wcieli się w rolę błazna-amanta. Kto by nie skorzystał? Nawet jeśli go odrzuci, będzie to tylko coś do pośmiania się potem.
Cienie się wydłużały, gdy wracał do obozu omówić akcję na dzisiejszą noc z chłopakami. Waldek i Marunio czekali na niego pod sękatym modrzewiem wyraźnie przygaszeni.
-Co jest. Wyglądacie jak zdechlaki.
-Dziad nas przetoczył. Cały dzień - Cały dzień – przytaknął Waldek – Daj mi skończyć; cały dzień targaliśmy bambetle dla tego skurwiela. – ciągnął Marek. – Ciężkie jak licho. Plecy mam stryrane…
-Była z wami taka z mysimi włosami, co. – wciął się wpatrzony gdzieś w przestrzeń
-Ano, była. Ta, Aneta. Tak. Nie, …ale bratku, co tak o niej – uśmiech Marunia wykrzywiał się coraz szerzej
Uśmiechnął się sam do siebie i zwrócił się dalej do kolegów:
-No, o niej. Słuchajcie, myślę że można połączyć dziś wieczór przyjemne z pożytecznym. Należy się wam nagroda za ciężki dzień, a nam wszystkim przyda się trochę animuszu. No, może mi w szczególności. Najbliższy GS jest pięć kilo stąd. Wyrobimy się przed zamknięciem. Jak jakiś ładny kawaler zaświeci sklepowej w oczka, to i rzuci nam co nieco spod lady. Tak dla pokrzepienia ducha, jak mawiali starożytni, con spirytus. To jak towarzysze. Pomożecie?
Gdyby Marunio i Waldek mieli wyżej rozwinięte poczucie, zapewne teraz by klaskali.
Ochoczo za to wzięli się do realizacji planu. Czynu społecznego miał dokonać towarzysz Waldek. I znowu wszystko układało się według planu, myślał Makary, który dla kolegów nie miał większego respektu, ale wiedział, że w potrzebie chwili może liczyć na ich współpracę. Także chociaż i na tą chwilę, i na parę rozmytych chwil jakie mają zaraz nadejść, stanowi z Maruniem wspólnotę. Nic głębszego, tak jak nic głębokiego nie będzie go łączyć z Anetą. Tylko na tyle, na ile to optymalne, myśli, gdy odprowadza wzrokiem wyruszającego towarzysza Waldka, okiem wyobraźni widząc już go całego uchachanego z brzękającymi wesoło butelkami w łapie.
Ale Waldek wrócił z zupełnie innym wyrazem twarzy.
-Gdzie ta wódka? – zafrapowany spytał Marunio, na co Waldek zaczął, kolokwialnie rzecz ujmując, mocno kręcić, po czym, widząc po twarzach kolegów jak podejrzewają go o samodzielne opróżnienie butelek, wyjaśnił, że w ogóle ich nie przyniósł.
-W ogóle ich nie przyniosłeś? Pojebało cię. To gdzieś ty był! -Makary był niepocieszony
-Szłem tam, do sklepu, ale…- Waldek zwiesił głowę- Nie mogłem…
-Czego nie mogłeś? Iść? Siłę w nogach ci odebrało? – tracił już cierpliwość. To był zupełny nonsens.
-Nie bo, …jak się przechodzi obok e l e k t r o w n i, -
-No co z przejściem obok elektrowni?
Na poły obłąkanym głosem powiedział tylko:
-Coś z nią nie tak.
Makaremu w ogóle to do niczego nie pasowało. Jął się dopytywać, ale nie zdołał nic od Waldka wydusić. Zirytował się jeszcze bardziej, bo czuł jak jakiś zwierzęcy niepokój narasta w nim mimo prób zduszenia go w swojej świadomości. To było irracjonalne.
-Do licha, nie chcesz nic mówić to nie mów. Pewnieś zobaczył dzika w lesie i boisz się wracać. Waldek dalej stał niemrawy, ale rozpalony Makary kontynuował: -Jak naprawdę nikt z was nie ma jaj, to sam pójdę. Pacany jebane. Ale teraz to prawie jak w banku, że nie zdążymy przed zamknięciem. Marunio wspomniał na odchodnym, która we wsi to jest chata sklepowej, na wypadek jakby już zamknęła. Makary przeszedł parę długich kroków zanim zniknął w ciemniejącej gęstwinie lasu.
*
Jaki idiota, myślał gorzko, przełykając ślinę. Nie ma tu na kim polegać, wszystko trzeba robić samemu. Takie nieracjonalne. Jednak tu nasuwało się zasadne pytanie, czy czymkolwiek różni się od tego Waldka? Bo co właściwie teraz robi? Jego plan zakładał, że będzie w dobrym humorze. Ale już wcale nie był; nie udało mu się zdusić siebie w sobie. Miał przemożną chęć uciec od tych myśli. Przyspieszył i jego kroki były bardziej rozmazane. Pnie drzew rozstępowały się przed nim jedno po drugim. W głowie miał tylko jedno – mieć tą gorzałę i się zbiesić, zupełnie, autentycznie odbezpieczyć. To nie było coś o czym marzył często. Dla zachowania trzeźwości umysłu, należy jednak momentami odreagować, myśli, to przecież nic złego, to naturalne. Może dlatego że robiło się już ciemno, czuł taki naglący strach? Rozejrzał się dookoła i dotarło do niego, że pomylił drogę i wylądował gdzieś w szczerym polu.
Poruszał się bezwiednie po rozległej leśnej polanie. Wydeptaną ścieżkę łatwo powinno być znaleźć, po większej ilości piachu pod stopami. Ale zrobiło się zimniej i zmysł dotyku w nogach mu się przytępił. Spojrzał na kwiaty pod nogami. Miały widmowy wyblakły kolor i po kształcie wiedział że to chabry, choć nie miały nic wspólnego z jaskrawymi szmatkami płatków widzianymi za dnia. Dziwne, że nocą wszystko wygląda tak inaczej – a już zwłaszcza przyroda. Makary czuł się jak w obcym świecie, złożonym przeważająco z szaroniebieskich cieni, owadów i ciszy.
Najbardziej łudząco jawiły się mu źdźbła różnej trawy. Polana była wielka i szeroka, więc było na niej tak naprawdę jasno. Ale jasność na tle ciemnego nieba biła z jej mlecznego bezwładu, jakby to ona pożyczała księżycowi swoje światło, a nie na odwrót.
Mimo że źdźbła z osobna nie dawały takiego efektu, jak patrzył pod swoje nogi, dalej zagubiony. Podniósł głowę na zadziwiające zjawisko nocy. Szumiąca polana falowała spokojnie, mieniąc się na srebrzysto i szaro. Gdy wpatrywał się tak długo, wzrok jego zafiksował się na jednym punkcie. Być może była to ułuda, ale wydawało się, że to miejsce świeciło jaśniej. Skupił się na nim, i dalej nic nie podważało argumentu że rzeczywiście tam jest jaśniej. Podchodził stopniowo bliżej, oswajając kosmiczny krajobraz wokół. Punkt jakoś wcale się nie przybliżał, choć polana mu ustępowała. Sunął przezeń jak zaczarowany bez skutku próbując umiejscowić jasny punkt, aż dotarł na skraj polany.
Odwrócił się do niej na krótką tylko chwilę. Dobra była świadomość, że wyprowadziło go poza nią. Wejrzał w skomasowaną cienistość drzew; czy las ukrywa jakieś tajemnice pod łożącymi się liśćmi paproci? Jakby gęstwiny myślały, że pokonają wzrok takiego wysokiego czworonoga. Makary prawie by się poddał, gdyby nie jego niesamowicie wzmocniony pokład wiary w to coś, co go wyprowadziło z morza trawy.
Rozłożyste gałęzie świerków przysłaniały cały widok, więc obracał się, patrzył z każdej strony, aż w końcu znalazł gdzie migotało wytęsknione, niepozorne światełko. Było nieduże, miało parę centymetrów i unosiło się nad ziemią. Chyba miał halucynacje; to było nieco ponad jego możliwości umysłowe. Nigdy nie myślał, że będzie kiedyś chciał znaleźć się jak najszybciej w obozie, a tu proszę. Z drugiej strony, im dłużej trwał w bezruchu, gdzie w międzyczasie nie wydarzyło się nic niepokojącego i mógł się poczuć bezpiecznie, wzbierała w nim fascynacja. Stał przed czymś wyjątkowym i napawało go to ekstazą. Trochę bez namysłu sięgnął po ognika i, jak można było się spodziewać zniknął a w pobliżu zapalił się kolejny. Szedł za nimi wiedzony, jak mu się zdawało, nieskrępowaną ciekawością. Chlup. Wpadł w błoto, które ciągnęło się dookoła wielkiego placu budowy, wpadającego bezwładnie do otchłani jeziora. Zabłądził nad korpus elektrowni.
Gdy szedł wzdłuż rozrytego brzegu, przed oczami stał mu niesamowity zbiór betonowych monolitów rozrzucony między wodą a lądem. Przybliżał się do niego i z niedowierzaniem obserwował jak staje się z bliska coraz większy. Nawiedzony zatrzymał się pod filarem.
Noc zawładnęła zupełnie nad ciężkim szkieletem reaktora. Grube betonowe ściany wysokością swoją zasłoniłyby nocne niebo. Jednak pomiędzy nimi szczerzyły ogromne dziury, przez które wdzierała się pustka nieba. Widok na to nieskończenie dalekie niebo był paradoksalnie znacznie przyjemniejszy niż na stanowiące owoc bratniej, ludzkiej pracy betonowe filary przyszłej elektrowni, musiał przyznać Makary. To, że nie wypełniono jeszcze dziur w konstrukcji, choć może w niesmak to inżynierowi budowlanemu, teraz zdawało się zbawienne; wizja sklepienia ciężkiego dachu budowli w myśl wykonanego planu – przerażająca. Trudno w ogóle powiedzieć nawet jak wyglądać miałaby ukończona konstrukcja. Wielkie filary stały odosobnione od siebie, nie za daleko jednak od drugich, jak w zaklętym kręgu. Nie stanowiły jeszcze całości, nie były niepołączone. Niczym nie przypominały obiektu znanego Makaremu z wizualizacji prezentowanej na jasnym blacie w sali zebrań. Były groźne i niesamowite.
Cała konstrukcja buczała, był to dźwięk elektryczności.
Chociaż to nie było możliwe, bo najbliższe miejsce gdzie dociera prąd było daleko za lasem.
Wszedł pośród milczące filary elektrowni jak w hipnotyczny krąg. Musiał to sprawdzić. Jeśli rzeczywiście gdzieś zdarzyła się usterka, choć to absurd, biorąc pod uwagę brak zasilania, to musi zejść do podziemi. Może kapryśne oligoceńskie wody podziemne wdarły się do piwnic – echa pradawnej siły przyrody, lodowca, teraz mogą mścić się na człowieku tylko takimi małymi sztuczkami, myślał.
Wylane z jednego prefabrykatu schody nie były szczególnie zawilgocone. Trochę mu ulżyło, ale z każdym stopniem niżej wyglądało to gorzej. Wewnątrz szerzyła się stęchlizna. Ściany już pokrywały zacieki. Fundamenty konstrukcji wdzierały się jak drzazga w mokre ciało ziemi i przeszył go dreszcz, bo z piwnicy biło zimno na równi z bólem rozdartej gleby. Ta budowa trwała za długo, widział to po pęczniejących od wody ścianach, po gnijących truchłach lisa, który tu wpadł. Nie dało się tego uzasadnić. Bo dobrze wiedział, i tego słonecznego poranka widział na własne oczy, jak przebiega budowa, na której tak jasno rozumiał całą grę pozorów i każdy jej element. Zgroza zagnieździła się w jego nieprzemakalnym umyśle. Nie czerpiemy z tego ponurego przybytku korzyści. Na razie rozryliśmy tu świat i woda nie może przepłynąć. Nie unikniemy kary. Coś strasznego wylęga się tu, w tej dusznej piwnicy. Monotonny dźwięk narastał. Dalej mrok był już nieprzenikniony.
Bał się w niego wejść. Wsłuchiwał się w jednostajną wibrację, źródło dochodziło stamtąd.
Nagle rozległ się straszny trzask i prawie go oślepiło. Ze zdechłego lisa uniósł się swąd z zawieruszonej iskry. Niepojęte, w oddali zza rogu dochodziło światło. Skąd, u licha tu się świeci – klął w duchu, schodząc w najgłębszy zaułek. Nie miało to znaczenia; zobaczył je znowu; jasne na tyle by widzieć w podziemnym korytarzu.
I może, może, ale to zawsze zostanie niedopowiedziane, był tu też on i jego umysł w całości. Ono. Nieprzejednane, absolutne. Emanowało nieziemską aurą, nie dające ciepła. Nie miało kształtu, wydobywało się z prostokątnego otworu na drzwi.
Czyste, białe i puste światło.
Tajemnicze wyładowanie energii.
Poczuł, jak jego zewnętrzna powłoka doznaje wstrząsu anafilaktycznego, jakby milion bodźców przepływało jednocześnie i pobudzało skórę, słuch, wzrok i czucie w kościach. Wzrok przedstawiał żółte kwadraty, podobne może tylko do opakowań mąki, i inne cząstki, ale cały obraz nie wydawał się zarejestrowany przez niego. Wyglądał raczej jak nagranie wideo, a dawał się odczuć jak sen. Pomyślał, że tak musi się odczuwać umieranie. Ale ku jego zaskoczeniu nie była to jego ostatnia myśl.
Delirium miało się dopiero zacząć.
nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nienienie nie uciekniesz.
OK
Szybkoszybkoszybkoszybkoszybszybszybko –
szyb. Ale szybem nie da donikąd się uciec.
Coś tu nie gra. Gra – gra – gra – g ra. RAtunku!! – krzyczy.
Ale KTO?
Patrzy i nie widzi. Zupełnie się zdekonstruował. Leży na płask, poddał się. Zamyka oczy _ _
. . . i w y j m u j e z buzi Złoty Kupon! Teraz w głowie lecą mu reklamy, tysiące reklam jakie będzie mu dane ujrzeć. To całe godziny, dni, tygodnie! Kiedy zacznie się ten przeklęty maraton, skoro dotychczas nawet nie było ich w telewizji?
Na jakie manowce może zejść umysł! To dotąd doprowadziły go błędne ogniki. Śmieszne emanacje tego wynaturzenia, które go tu usidliło. Może i już doszedł do wyjścia, ale nie widzi, nic nie widzi, a pewności co do swoich zmysłów już mieć nie może. Ze zmęczenia zaraz upadnie na betonowe schody.
Mózg Makarego uległ dezintegracji, zamienia się w papkę. Wszystko się rozpływa, znika w świadomości. Światło wżera się w umysł i prześwietla go jak kartkę, aż nic na nim nie ma. Wszelki zapis blaknie – nie został nawet kod na pytanie „kim jesteś?” Nic już nie widać!
I jednocześnie widać wszystko, o, i to jak wyraźnie! Jaki ostry obraz w świetle jarzeniówek! Każdy problem naświetlony, zderzony z swoim odbiciem. Zobaczyć można już wszystko. Czy to jest kara? Dla niego – budowniczego; czy może dla przyszłych pokoleń?
Czy już nigdy nie będzie można zobaczyć ciemnego nieba?
O spiralo, spiralo, spiralo; ostałość tego co została, taki już widać, smutny los oślepieńca.
***
Może to tak miało być? Może w wodach jeziora zaległa pradawna dusza lodowca; może cały potok dusz istot, które w nim zamarzły. Może w drzewach kryła się nieprzejednana tajemnica i było coś więcej niż tylko przerzedzenia między sękatymi gałęziami.
Ludzie, którzy strzegli się tego światła – może oni też musieli wyginąć? Może nadbałtyckie plaże mieli zająć gospodarni koloniści z krzyżem w ręce. Przy tym wszystkim co się wydarzało, przy wszystkich uczuciach w ciałach zrodzonych z tej samej ziemi i ostatnich splotach wyżynanych korzeni, czy byłoby to naprawdę dziwne, gdyby doszło do wyładowania? Pojęcia się zmieniają. Ale wszystko znajduje jakieś ujście.
Chyba się wybudzał, jak z długiego, długiego snu. Przypominał sobie po kolei, drogę do sklepu, toń jeziora, błękitne ogniki, elektrownię, nalane policzki i świńskie oczka… kogo?
– co ty robisz, zasłoń to – wyburczał skrzywiony do Marunia. Aha, czyli to Marunio zwija rolety. Wyjątkowo niechętnie otworzył oczy. Bolały i były nader wyschnięte. Po pogodzie za oknem wnioskować można było, że jest przed południem.
-Co się ze mną działo? – spytał szczerze przejęty. W desperacji próbował przywołać sobie obrazy tego c o widział, droga do sklepu, jezioro, jezioro, elektrownia, ale one znikały bezpowrotnie, jak sen, o którym przestanie myśleć się chociaż na chwilę po przebudzeniu.
-Ty ciulu. Schlałeś się i musieliśmy cię szukać. Zaliczyłeś glebę niedaleko obozu.
-Przy elektrowni
-No, tam. Ja pieprzę, ale co się tak patrzysz. Jak jakiś nawiedzony.
Makary złapał się za głowę. W ogóle nic nie pamiętał. Coś go martwiło, ale teraz nie wiedział już co. Marunio zauważył stan kolegi i zmienił swój ton.
-Ej, w ogóle to była niezła draka na obozie. Jak Leszek wrócił od dyrektora do obozu, to był środek nocy. Oczywiście wrócił całkiem wstawiony. Dziadek zdążył dawno zamknąć bramę, co nie, bo noc. No to on, sprytny, zaczął piąć się po płocie. I weź sobie go wyobraź – spadł kochaniutki na łeb na szyję. Narobił rabanu, klął na wszystko i każdego pobudził. Aż Dziadek poszedł zobaczyć co się dzieje. No i zobaczył Leszka, a ten schlany w trzy dupy, strasznie się rozeźlił. I jak zaczął w Dziadka nawalać, …! straszna draka była. No i to się śmiesznie skończyło. Bo Leszek stracił posadę.
-Niezła historyjka. – skwitował Makary – Tyle że dla naiwniaków.
-No nie! Mówię ci. Zresztą dzisiaj zobaczysz, nową brygadową została Anita.
No tak, tylko tego brakowało. Można było się spodziewać, zgodnie z logiką rzeczy. Tu przeszyła go jakaś niepewność. Czuł, jakby zapomniał o czymś ważnym
-Nie zgadniesz co… – chichrał się Marunio – bo Dziadek to dyrektora Maczka wujek jest…
Błękit nieba teraz jakby bardziej zapadł Makaremu w oczach. Też się roześmiał. Napięcie w nim rozładowało się. Bo jednak nic nowego pod słońcem.
*^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^*
*^;”;’::”:”::::::*:.,^* *^;”;’::”:”::::::*:.,^*
*^;”;’::”:”::::::*:.,^*